Opowieść w trzech częściach.
Część II. Święty pluralizm, kobieta-koń, narodziny.
Jak wiadomo, wszystkie opowieści o superbohaterach, mają swoistą chronologię. Najpierw rozróba, robienie dziur w asfalcie, a potem się dowiadujemy w sequelu/prequelu, że ten to wpadł do gumisiowego soku itd. Taka logika, prawda ekranu.
Zachęcam wszystkich, którzy nie przeczytali pierwszej części, do przeczytania. Opowieść o kobiecie- koniu także ma swoje meandry, gdzie początek jest środkiem, a środek jest na początku. Kobieta-koń, ta którą poznałem, była już dojrzała, uzyskała pełnie mocy, gdzieś w leśnych ostępach lub innych tajnych laboratoriach antify. Dopiero spotkanie z nią zmusiło mnie na serio, do poszukania źródeł zarazy, poukładania sobie w głowie rzeczy, które już niby wiedziałem i przeglądu stanu swojej reakcyjnej transzei.
Równouprawnienie: prawdy i głupoty.
Gdy pisałem w pierwszej części o szoku związanym z tym spotkaniem, nie był to tylko chwyt stylistyczny. Naprawdę poczułem się jak frajer, jakby ktoś mi mówił: „No, no Jasiu, my się z tobą nie zgadzamy, ale tu, wśród nas jesteś bezpieczny. Konstytucja ciebie Jasiu chroni, autonomię sumienia masz przecież”. Jak cios wałkiem, dotarło do mnie, że znowu jak najgorsze cieniasy, uznaliśmy, że idee nie mają swoich konsekwencji, bo może tak było wygodniej. Niech sobie maszerują, organizują się. Młodzież wyszumieć się musi, kto za młodu, i tak dalej.
Od czasu zderzenia z kobietonem wszystko się jednak zmieniło. Zacząłem wracać do starych lektur i krzyczeć do siebie w myślach: „Tak! Ona tu była!”, czytałem jakiś fragment, a litery same układały się w napis „Byłam tu! Kobieta-koń”. Nie miałem wątpliwości, co oczywiste biorąc pod uwagę językową siermiężność, że „moja” kobieta-koń nie była w żadnym z tych miejsc. Były tam natomiast zapewne inne kobiety-konie, a gatunek ten dysponuje swoistym mens universale, o którym pisali scholastycy. Jak jedna coś przeczyta, to już wszystkie to wiedzą, idzie to panie, jak oczko w pończosze.
Jedną z pierwszych rzeczy, o których przypomniałem sobie, myśląc o kobiecie-koniu, był fragmencik książki Michnika Diabeł naszych czasów. Przytaczam go w dużym kawałku, bo wydaje się, że warto:
System demokratyczny jest z natury swojej instytucjonalizacją relatywizmu i niepewności(…)W państwie demokratycznym polityka nie jest sferą realizacji prawdy, lecz obszarem realizowania różnych interesów i ich uzgadniania.
Oczywiście, Michnik nie był zupełnie wyjątkowy, w nawoływaniu do absolutnej neutralności państwa i w swoistym demokratyczno-liberalnym totalizmie. Główny ideolog III RP szedł jednak dalej, niż jego zachodni mistrzowie, co widać we fragmencie innej książki Kościół, lewica, dialog.
Wolność oznacza równouprawnienie ludzi grzechu i cnoty, mądrości i głupoty, prawdy i oszustwa, miłości i nienawiści. Jedynym limitem formalnym jest prawo: konstytucja i kodeks karny.
Mniejsza o to, zwraca na to uwagę Zdzisław Krasnodębski w Demokracji peryferii, że w czasie gdy Michnik pisał te słowa, konstytucja nie istniała, a prawo karne odzieczyliśmy po poprzedniej epoce praw obywatelskich. Kwestia kluczowa: gdyby spojrzeć na te słowa po ludzku, wychynąć na chwilę poza sztafaż oświeconej mowy, to jedynymi, którzy Michnikowi przyklasną, będą producenci leków psychotropowych. Jest to bowiem bezpośrednie zaproszenie do schizofrenii. Wierz w Boga, ale szanuj szatana, kochaj, ale nie przedkładaj przedmiotu swojej miłości, ponad to, czego nienawidzisz. Coca-cola nie jest gorsza. Jest inna!
Protagoras i Sokrates
Mam nadzieję, że czytelnicy nie poczują się urażeni, że będę tu pisał o sprawach tak elementarnych. Żywię jednak przekonanie, że spór między mną a kobietą-koniem historię ma długą, w wielu odsłonach i zamiast pisać tasiemcowe seriale, można się skupić na tym co leży u źródła. Sporze sporów. Na początek, oddajmy jednak głos postmoderniście, Lyotardowi, który w formie możliwie mało bełkotliwej oddaje istotę tego myślenia.
Skrajnie upraszczając, za „postmodernistyczną” uznajemy nieufność w stosunku do metanarracji. Nieuność ta jest niewątpliwie skutkiem postępu nauk, ale z kolei postęp ten ją zakłada.(…)Funkcja narracyjna traci swoje funktory: wielkiego bohatera, wielkie zagrożenia i wielki cel. Rozpryskuje się na ulotne skupiska językowych elementów narracyjnych(…), z których każdy niesie z sobą pragmatyczne wartości sui generis. Nie ma takiej konieczności, żebyśmy tworzyli stałe kombinacje językowe, a właściwości tych, które tworzymy, niekoniecznie nadają się do przekazania.
Ci, którzy, przeczytawszy powyższe, postanowili nie kontynuować, niech się lepiej zastanowią, albo niech to oleją i poczekają, aż jedno z „ulotnych skupisk narracyjnych” zapuka do ich drzwi. To działa bowiem tak: jedna ze zwolenniczaka przeczyta Lyotarda (albo streszczenie), zrobi wykład/warsztaty, na warsztatach będzie Basia, powie Asi, Asia napisze piosenkę, w końcu zainspiruje kobietę-konia. Tak to idzie. Jak oczko w pończosze.
O co chodzi temu Lyotardu? Po pierwsze: nie dajmy się zwieść, że chodzi tu wyłącznie o przestrzeń komunikacji, jakieś specjalistyczne językoznawcze rozważania. Trzeba pamiętać, że dla postmodernisty wszystko jest tekstem. Etos, mity, wartości: wszystko to stanowi jednostkę narracyjną i jako opowieść, może być poddawane reinterpretacji i nieustannemu ścieraniu się z narracjami konkurencyjnymi. Metanarracją byłby w tym rozumieniu probierzem, który pozwalałby nam rozeznać się w opowieściach, odróżnić te wartościowe od tych szalbierczych czy po prostu fałszywych. Opowieść o mierze jest też jednak narracją itd. Tak to idzie.
Niezależnie od tego, czy mówimy o metanarracji, jak Lyotard, czy o zjawiskach jak nowożytni, czy po prostu o rzeczywistości, jak klasycy, problem jest ten sam. Sprowadza się do sporu Sokratesa i Protagorasa. Pniem jest tutaj problem roli rozumu w rozpatrywaniu sprzecznych ze sobą roszczeń poznawczych. Czy spośród dwóch zdań mówiących o tym samym „A” i „nieprawda że A” możemy wybrać prawdziwe? Przyjrzyjmy się pokrótce temu starciu. Podkreślę tylko rzeczy najważniejsze, zainteresowanych odsyłam do dialogu Platona Protagoras i innych źródeł pośrednich.
Po pierwsze: podkreślmy oczywiste: Sokrates nie jest Protagorasem. Współczesne nazywanie go „filozofem liberalnym” lub „filozofem dialogu”, jest nie tylko utożsamieniem historycznych oponentów, ale w istocie swej oddaniem hołdu Protagorasowi. Takie utożsamienie prowadzi nas do sprzeczności: Sokrates jest antySokratesem( nieSokratesem), miłośnik mądrości jest zarazem głosicielem niewiedzy. Chodzi po Atenach, jak swoisty kronikarz narracji, walczy z wykluczeniem, przemocą narracyjną klasy panującej.
Istotą dialogu sokratejskiego nie są równość, otwartość i partnerstwo. Jego rozmowy, jeśli mamy użyć tutaj porównania, przesłuchanie terrorysty. Terrorysta zna ideologię, zasady działania siatek zwolenników itd. Agent musi znać działanie tych mechanizmów, jeśli liczy na ich unieszkodliwienie.
Nie jest tak, że metoda sokratejska mogłaby się obyć bez interlokutora. Jest on potrzebny Sokratesowi, nie tylko do uzyskania wiedzy na temat aktualnie obowiązujących mniemań, ale także do tego, by w ogniu walki wykuwać ostrze swojej argumentacji. Nie ma tu natomiast mowy o równouprawnieniu dwóch narracji. Rozmówcy przypisana jest rola poślednia, a w większości dialogów platońskich dominacja Sokratesa nad przeciwnikiem jest oczywista. Fenomen nauczyciela Platona polega jednak na tym, że dominację tę uzyskuje nie za pomocą siły. Zwycięża przeciwnika, tak jak rozumna część duszy zapanowuje nad jej częścią popędliwą.
Na tym polegają sokratejskie korzenie europejskiej tradycji. Pokazuje on życie jako spór, nieustanną walkę, o dobro, prawdę, o rozumienie, w końcu o nawrócenie. Choć spór jest nieustanny i niezbywalny, nie chodzi tu o afirmację sporu, ale o afirmację zwycięstwa, które sporom nadaje jakikolwiek sens. Spór jest treścią życia, ale nie jest jego sensem. Sensem jest sens.
Najsłynniejszy z sofistów: Protagoras, w dialogu nazwanym jego imieniem jest głównym oponentem Sokratesa. W historii myśli zapisał się przede wszystkim jako autor kilku maksym, z których najbardziej znaną jest ta mówiąca „Człowiek jest miarą wszystkich rzeczy, istniejących, że nie istnieją, nieistniejących, że nie istnieją”. Ważne jest tutaj zauważenie, że zasada homo mensura nie odnosi się do człowieka jako gatunku, wówczas Protagoras byłby swoistym prekursorem myślenia Kanta. Chodzi tu o to, że każdy człowiek, jako jednostka, jest miarą wszechrzeczy.
Diogenes Laertios pisze, że Protagoras uważał, że „o każdej rzeczy istnieją dwa sądy wzajemnie sprzeczne”. Wobec tego sensem nauki sofistycznej staje się, jak pisze Arystoteles, to by „słabszy argument uczynić silniejszym”. Ostatecznym celem jest to by, dzięki opanowaniu sztuki dialektyki, uczynić najsłabszy argument z początku sporu, najsilniejszym na jego koniec.
Nie chciałbym się tu rozwodzić zbyt długo nad interpretacjami sofistycznej myśli. Najważniejszy moment jest taki: Protagoras tworzy nie tylko podstawy relatywizmu w myśli europejskiej, ale, przede wszystkim, po raz pierwszy popada w sprzeczności i aporie, które będą plagą wszystkich redukcjonistów i relatywistów w przyszłości.
Podstawowy zarzut Sokratesa przeciwko Protagorasowi opiera się na wykazaniu sprzeczności pomiędzy zasadą homo mensura a rolą mędrca, która polega właśnie na byciu miarą dla innych. Pytanie brzmi: jak można jednocześnie twierdzić, że dobre i złe, są czymś innym dla każdego, a jednocześnie nazywać samego siebie nauczycielem cnoty.
Protagoras odpowiada w sposób bardzo sprytny i wiele mówiący, szczególnie w kontekście różnej maści relatywizmów współczesnych. Odpiera zarzut w ten sposób: nie jestem nauczycielem cnoty (arete), ale nauczycielem zręczności (eubolia). Nie uczę tego, co jest dobre a co złe, ale tego w jaki sposób zwyciężyć w sporze o wizję dobra i zła. Współcześnie powiedzielibyśmy: w jaki sposób skutecznie dążyć do realizacji swoich interesów.
Kluczowe, przypomnijmy cytat z Lyotarda, jest odwołanie się u Protagorasa do zasady użyteczności sądów( dzisiaj narracji). Żaden z nich nie jest fałszywy, ani prawdziwy, ale niektóre przynoszą większe korzyści swoim wyznawcom, rola mędrca polega na leczeniu duszy z sądów, które mogą jej szkodzić.
Lekarz zmienia stany z pomocą lekarstw, a sofista- z pomocą słów. Bo człowieka, który fałszywie sądzi, nikt nigdy nie doprowadzi do tego, żeby prawdziwie sądził,(…)sądzić nie można inaczej niż się czuje, a to co się czuje jest zawsze prawdziwe. (…) A ja uważam, że lepsze są jedne mniemania od drugich, ale prawdziwe wcale nie.
Istotny jest też dalszy fragment wypowiedzi Protagorasa, w którym stwierdza, że mędrzec może służyć państwu w ten sposób, że jeśli państwo wybierze sobie jakąś koncepcję sprawiedliwości i dobra, to rolą mędrca jest przekonanie obywateli do tej koncepcji. Koncepcja państwowa nie jest prawdziwsza od koncepcji partykularnych, lepiej jednak jest, i dla obywateli, i dla państwa, jeśli wszyscy się z nią zgadzają.
Bo jakiekolwiek rzeczy dane państwo za sprawiedliwe i piękne uważało, takimi też one dla niego[mędrca] będą, jak długo państwo w nie wierzy. Mędrzec sprawia, że w każdym wypadku, zamiast tego, co jest dla państwa złe, przychodzi to, co jest dobre i się wydaje. Tak samo i sofista prowadzi swoich wychowanków. Mądry jest i godzien grubych pieniędzy, z ręki tych, których wychował.
Odwołanie się do użyteczności nie jest jednak ostatecznym przezwyciężeniem sprzeczności. Protagoras porównuje mędrca do lekarza, który, choć nie wie co jest dobre i złe, wie co jest lepsze lub gorsze do organizmu. Problem polega na tym, że kwestie sprawiedliwości i dobra, wymagają odpowiedzi na pytanie, co jest gorsze lub lepsze dla człowieka jako takiego, a nie człowieka w ramach jakiejś praktyki (lepszy biegacz to szybki biegacz itd.) W momencie gdy sofiści ustawiają się w pozycji lekarzy dusz, nauczycieli cnoty, specjalistów od człowieka, dokonują aktu uzurpacji. Ostatecznym uzasadnieniem jest więc stwierdzenie: nasze nauczanie jest lepsze, bo dzięki niemu to my zarabiamy pieniądze, a nie oni. Chwała nam i naszym kolegom.
Kilka wniosków: święty pluralizm i święto przemocy.
Musimy sobie uświadomić kilka podstawowych rzeczy. Po pierwsze: nie możemy się dać ogłupić faktowi, że aktualnie mamy do czynienia z relatywizmem dla mas, rozwodnionym nihilizmem, na potrzeby i miarę człowieka demoliberalnego, takim, który Alan Bloom nazywa „nihilizmem bez głębi”. To, że różni zwolennicy równości, pluralizmu i wielokulturowości przestali używać języka Nietzschego, w którym pełno jest miażdżenia, przezwyciężania, roztrzaskiwania itp., nie oznacza, że koniec końców do przemocy nie dojdzie. Jest to właściwie większy problem, Nietzsche mówił wprost: chce zniszczyć wasz świat, świat obłudy i resentymentu, a to co oferuje nie jest wcale światem powszechnej szczęśliwości, ale światem prawdziwej, pierwotnej przemocy, nieobwarowanej zakazami, będącej czystym wyrazem witalnej siły.
Nasi współcześni relatywiści wiedzą jednak co to mądrość etapu, że czasem, by coś zdziałać, musimy w argumentacji odwołać się do wartości, którymi gardzimy. Ta mimikra wydaje się służyć przede wszystkim samym zwolennikom ruchów emancypacyjnych, kobietom-koniom różnej maści i proweniencji. Pozwala bowiem nie doprowadzać swojej myśli do ostatecznych konsekwencji, którymi zawsze albo będzie sprzeczność albo zgoda na przemoc.
Rozumowanie, które prowadzi do wniosków o charakterze emancypacyjno-pluralistyczno-równościowym jest zasadniczo proste. Ja dla ukazania jego problemów proponuję dwie wersje, które zasadniczo mówią to samo, ale inaczej kładą akcenty.
Wersja 1
A)Normy/etos/kultury są narracją/dyskursem
B)Jako takie są stworzone przez człowieka, kierującego się zapewne swoim interesem( resentyment/ dominacja klasowa/płciowa/kulturowa)
C)By uwolnić człowieka, należy rozbroić/przezwyciężyć te normy.
Wersja 2
A)Normy są kulturą, tworzą je ludzie.
B)Wszyscy ludzie tworzą normy.
C)Jeśli ktoś narzuca innym swoje normy, to jest to niesprawiedliwe/dyskryminujące/łamie podstawowe prawa człowieka.
W obu przypadkach widzimy, że rozumowanie to opiera się na swoistym schemacie koła. Pragnienie, by przestały istnieć jakiekolwiek metanarracje o uniwersalistycznych ambicjach, a istniały tylko równoprawne, partykularne narracje, wymaga odwołania się lub stworzenia alternatywnej metanarracji: opowieści o marszu ludzkości ku wolnośći, prawach człowieka, czy sprawiedliwości dziejowej.
Istota jest jednak jeszcze gdzie indziej: to, że sposób myślenia, który dzisiaj wyznaje głównie lewica, wikła się w nieuniknione sprzeczności, nie jest żadnym wnioskiem i żadnym rozwiązaniem. Powtarzam: dla każdej kobiety-konia wybór jest prosty, albo uświadomię sobie te sprzeczności, albo je oleję i dalej będę prowadziła pogadanki o jedynej słusznej wizji świata i kultury. Tym, którym się wydaje, że kobieta-koń po rozmowie ze mną wpadła w jakiś stan ideologicznej konfuzji, dostrzegłszy konieczność przemyślenia pewnych kwestii, gratuluję optymizmu. Ja go nie podzielam. Dla kobiety- konia i każdego relatywisty jest bowiem zawsze jedna ucieczka: wszystko jest interesem, a nasz interes jest naszym interesem. Istotną zaletą naszego interesu jest to, że jest nasz i jest interesem.
Wniosek drugi jest więc taki, że nie powinniśmy zbytnio się ekscytować każdorazowym przyłapaniem przeciwnika na zaprzeczaniu samemu sobie. Nie jest to bowiem wypadek przy pracy, ale podstawowa zasada działania. By podać jeden przykład: widać to doskonale w podejściu środowisk lewicowych do kwestii „homoseksualizm jako choroba”. Z jednej strony mówimy: wszystko jest płynne, nie ma jednej uniwersalnej narracji. Z drugiej strony, na mocy kolegialnej decyzji WHO, radykalnie zakazujemy komukolwiek nazywania homoseksualizmu chorobą, bo jest to fałsz, nieprawda, zło. Musimy się więc odwołać do scholastycznej metafizyki i obiektywnych pojęć. Czym innym jest bowiem decyzja WHO, jak nie jedną, uniwersalną metanarracją, która musi być uszanowana w ramach wszystkich narracji partykularnych? Czym innym są: szykanowanie tych, którzy homoseksualistów leczyć, grożenie procesami sądowymi, różne radosne flashmobowe protesty, jak nie przemocą narracyjną?
Uświadommy sobie jednak jeszcze jedną rzecz. Decyzja WHO nie jest prawdziwa, dlatego, że oddaje w sposób naukowy jakąś rzeczywistość. Jest prawdziwa jako instrument, służący naszym, lewicowym interesom. Powtórzę to jeszcze raz: jest to zasada działania, a nie wpadka. Nasza rola jako zwolenników myślenia zwróconego ku prawdzie powinna być taka, że owszem, złodzieja trzeba łapać, ale nie można naiwnie liczyć na to, że samo przyłapanie go spowoduje radykalną zmianę mentalną i porzucenie złodziejskiego procederu.
Możemy mieć bowiem pewność, że cokolwiek lewica dzisiaj strasznie potępia, kiedyś było afirmowane przez jej ojców założycieli. Antysemityzm Marksa, nienawiść do słabszych jako korzenie myśli myśli pro-choice, czy chwilowe zbliżenie zwolenników seksualnego wyzwolenia i feminizmu, to tylko niektóre przykłady. Można założyć, że gdyby narodowi socjaliści nie przegrali boju z socjalistami internacjonalistami, dzisiaj staliby w pierwszym szeregu potępiających „polskie obozy zagłady”.
Ostateczny wniosek tych wszystkich przemyśleń jest swoistym mementem, dla każdego, kto ceni sobie prawdę, prawdziwy spór opierający się na argumentach, a nie na tym, kto ma większą tubę i więcej kiełbasy, dla każdego miłośnika mądrości. Nasze zadanie rozpięte jest pomiędzy dwoma podstawowymi pytaniami: „Czym jest prawda?” i „Jak prawda może zwyciężyć”.
Szczególnie waga tego drugiego pytania umyka naszej uwadze. Dla mnie przyjęło ostatnio formę: „W jaki sposób obronić siebie i to co najważniejsze przed kobietą-koniem?”. Próbą odpowiedzi i znalezienia rozwiązań zajmę się w ostatniej części tego tekstu: Kobieta-koń. Reakcja kontratakuje.
Inne tematy w dziale Polityka