O „szlachetnych ideach.”
Stwierdzono, że pewne idee są szlachetne. Uczyniła to najprawdopodobniej Światowa Organizacja Zdrowia lub innego rodzaju poważany organ. Gdy pytam gimnazjalistów o to, czym był komunizm, zwykle pada sakramentalne „ była to szlachetna idea, tylko wykonanie słabe”. Zdaje się być to cechą konstytutywną szlachetnych idei, że zawsze się znajdzie jakiś pacan, co wszystko popitoli: albo węgla w porę nie dowiezie, albo worek cementu podwędzi, dziecka do Komsomołu nie zapisze. Cała szlachetność wtedy, panie, na nic, jak oczko w pończosze to idzie.
Jedyna analogia, która przychodzi mi na myśl, ma charakter sportowy. Komentatorzy piłkarscy często chwalą słuszne intencję zawodnika, który dokonał huknięcia, ganiąc przy tym wykonanie, w związku z faktem, że piłka wylądowała w przysłowiowym sektorze F7. Idea hukania goli, jeśli chodzi o piłkę nożną, jest więc słuszna i szlachetna. Co jednak z innymi szlachetnymi ideami? Co lub kto jest w stanie rozsądzić ich szlachetność? Czy idea szlachetna musi być sensowna?
Oczywiście, mizernego kalibru tajemnicą jest to, że autorami teorii o szlachetności komunizmu byli sami komuniści. W czasie nieustannego tańca, z popuszczaniem i podciąganiem społecznych cugli, były momenty, gdy snucie opowieści o szczerym zapale i ideowości czasów pionierskich wydawały się przydatne. Oczywiście, opowieści należało okrasić odpowiednią dawką gadki o błedach własnych, ale i o tym, że wróg nie śpi, jedność podkopuje i jątrzy. Wniosek i korzyści z niego płynące były jednak proste: hukamy dalej, ale od tej pory tylko celnie. Jeśli rytualne zabicie kury nie doprowadziło do opadów deszczu, należy wziąć drugą kurę.
Co leży u fundamentów mitu „szlachetności”? Wydaje się, że klucz do odpowiedzi na to pytanie leży w fenomenie gombrowiczowskiej „łydki”. Młodość, zieloność, chust czerwień. Idziemy, maszerujemy „Tratatatam, tratatatatam, tutaj i tu i tu i tam” jak pisał Bruno Jasieński. Choć nie opieramy się tu na pewnikach, to wydaje się, że pierwsze przynajmniej, pokolenia członków organizacji pionierskiej w sowietach, cechowała duża doza ideowości. W Szeptach Orlando Figes nazywa to pokolenie „dziećmi 1917 roku”. Byli to ludzie, którzy rzeczywiście wierzyli, prowadzili zdyscyplinowane, ascetyczne życie, w całości poświęcone zbliżaniu się do ideału człowieka sowieckiego : mieliśmy poczucie uczestnictwa w światowej rewolucji i byliśmy gotowi wziąć za nią odpowiedzialność (…)wszystko to uwznioślało nas i dodawało sił we wszystkich sprawach, nawet najzwyklejszych(…) jakbyśmy czekali na pociąg, który zawiezie nas tam, gdzie mieliśmy dokonać czegoś wspaniałego.
Tu jednak należy zatrzymać narrację, by nie potoczyła się torem, tradycyjnego w rodzimym dyskursie, psychologizowania o „heglowskim ukąszeniu”, atrakcyjnośći idei rozpiżdżania i budowania na nowo itd. Choć są to zagadnienia ciekawe, to odciągają uwagę od argumentacyjnego przejścia, które pod względem sensowności ma charakter, powiedzmy delikatnie, wątpliwy. Przejście to wygląda w sposób następujący: ponieważ osobę A cechowało w momencie popełnienia czynów szczere zaangażowanie o charakterze ideologicznym, czyny owe należy potraktować z przymrużeniem oka, a sprawcę tych czynów raczej jako ofiarę niż winnego.
Jeśli do tak sformułowanej zasady ogólnej podstawimy jakąkolwiek teorie czy ideologie oprócz komunizmu, zauważymy, że takie postawienie sprawy będzie trudne do przełknięcia, nawet dla najświatlejszych z oświeconych. Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek, kogo posądza się o przynależność do Hitlerjugend, tłumaczyłby się szczerą wiarą w idee nazistowskie, czy tym, że uległ „nietzscheańskiemu ukąszeniu”. Przykład bliższy kontekstualnie pokazuje to jeszcze dobitniej: fanatyzm, ideologiczne zaangażowanie ciemnych mas z Krakowskiego Przedmieścia nie jest bynajmniej przyczynkiem do ich obrony. Psychologizowanie stosowane w tym przypadku nie ma już charakteru humanistycznej próby zrozumienia, wczucia się w motywy drugiego człowieka. Zmienia się w psychiatrię kliniczną, w dodatku nad wyraz tradycyjną, opisywaną przez idola lewicy Michela Foucault, której podstawowym celem było odizolowanie jednostek nieporządanych.
Stawiając sprawę prosto: komunista zaangażowany lepszy jest od komunisty koniunkturalisty. Antysemita czy nazista zaangażowany od nazisty czy antysemity koniunkturalisty gorszy jest o tysiąckroć. Oczywiście, każdy, kto się nie urodził wczoraj, zdaję sobie sprawę, że podwójne standardy to panieńskie nazwisko III RP, a jak pokazał to Mackiewicz w Zwycięstwie prowokacji , narodziły się dużo wcześniej niż ona.
Nie wydaje mi się celowym zatrzymywać dłużej nad absurdalną tezą mówiącą, że jednak nazizm to był gorszy od komunizmu. Licytacja na totalitaryzmy, która się czasem w naszej debacie publicznej toczy, jest bezsensowna nie tylko ze względu na swą integralną wartość, ale także to, że narodowemu socjalizmowi próbuje się na siłę nadać charakter prawicowy.
Jeśli jednak mowa ma być o różnicy, to ma ona przede wszystkim charakter marketingowy. Dzieła Leni Riefenstahl dziś są raczej jedynie świadectwem hitlerowskiej siermięgi, ale już np. taki Eisenstein inspiruje filmowców na całym świecie ( dowodem niech będą choćby intertekstualne odwołania do słynnej sceny na schodach w Odessie w Nietykalnych czy w Brasil). W przeciwieństwie do nazistów, komuniści uczynili z ogólnoświatowego sukcesu swojej marki priorytet. Jak każdy fenomen popkulturowy, mit szlachetnego komunisty ma naturalną i wewnętrzną zdolność do samodzielnej multiplikacji.
Komunizm nie jest, nie był i nigdy nie będzie szlachetną ideą. Choć wychował ludzi prawdziwie ideowych, poświęcających życie dla wspólnoty, to stworzył też Pawkę Morozowa, pogardę dla jednostki, rodziny, religii, nienawiść klasową itd. Każdy kto komunizmu za szlachetną idee nie uznaje, musi się jednak pogodzić z faktem, że ciągle będzie słyszał twierdzenia w rodzaju „ Kto za młodu nie był socjalistą…” itd. Porządku popkulturowego bowiem nie zmienią rozstrzygające argumenty, a tylko solidna edukacja historyczna, także taka, która o popkulturę będzie się ocierać. W historiach Żołnierzy Wyklętych czy bohaterów powieści Sergiusza Piaseckiego, więcej jest być może nawet komercyjnego potencjału, niż w nudnawych opowieściach o chodzących po dżungli kubańczykach.
Tak się rozpędziłem, że już chciałem wykrzyknąć: Dlaczego nikt tego nie robi?! Przepraszam. Nie urodziliśmy się wszakże wczoraj.
Inne tematy w dziale Polityka