O lachy wykładaniu.
Wbijanie bena, kładzenie laski, posiadanie czegoś w dupie, zwisanie komuś czegoś, latanie komuś czegoś wokół pały. Kto sięga pamięcią do czasów, gdy nie było Madisona, a w pierwsze siermiężne reklamy ładowano siermiężne produkty typu Prusakolep czy wózki widłowe ZRĘB, przypomina sobie pewnie, że ta promocja postawy indyferentnej zasadniczo, w stosunku do jak najszerszego zakresu kwestii, była z nami od zawsze. Zarówno asfaltintelektualiści, elity salonowe jak i topowe ryła maspapy uznały za swój fundamentalny obowiązek uczynić z wykładania organu conajmniej cnotę, a w przypadku organów szczególnie poważanych, przyczynek do obywatelskiej świętości. Dowodem inteligencji jest nieprzejmowanie się, dystansu zdrowego, stania ponad sitwami co nienawiścią płoną.
Oczywiście gdyby był to fachowy program publicystyczny w jednej z fachowych stacji, nie obyłoby się pewnie bez domorosłej socjologii ( uczyńmy życzliwe założenie, że istnieje jakaś inna) i tradycyjnego biadolenia nad tym jak to Polacy się nie garną, a np. tacy Holendrzy to i owszem, trawnik przystrzygą, narkomana z ulicy podniosą, a być może i po chrześcijańsku czystą strzykawkę podadzą. Według niżej podpisanego jednak, nie ma lepszej metody przyjrzenia się propagandzie niż stara, kantowska analiza transcendentalna. Wedle ludowej zasady “Kto we gówno spoziera zbyt długo, na tego gówno spoziera takoż”.
Kto, jak Bękart, nie liczy już na wiele i komu sukces reprodukcyjny majaczy zdecydowanie w dali, ten przyzna: “ Jest to szambo w mojej czaszce”. Ponieważ nie istnieją poradniki jak w weekend się pozbyć myślowego badziewia, trzeba radzić sobie metodami domowymi, stosując okłady z klasyków i ogólnie często przepychając rury. Gdy włożymy dłonie w tak wydaloną zlewinę z pewnością odnajdziemy tam takie złote myśli, jak choćby tą wychwalającą zalety wbijania bena gdzie popadnie.
Do rzeczy. Będąc młodym dwudziestoparoletnim artystą, starającym się o uznanie przede wszystkim własnego ego pisałem : “Wbijam w to bena, nie zmierzy nawet meteoomena poziomu mego wyjebania”. W czasach tych jeżdziło się na plażę zielonym dewoo tico, paliło śmieszne papierosy i słuchało Boba Marleya. Jamajski wizjoner nauczał jak wiadomo “Marihuana jest dobra, bo kto ją pali nie chodzi już do pracy”. Ja o prawdziwości tego twierdzenia przekonałem się na opak, bo, jak to się mówi, smażyłem bakłażany, zanim do jakiejkolwiek pracy musiałem chodzić. Kiedy już musiałem, to rzeczywiście, po bakłażanie nietęgo.
Jedną z największych tajemnic współczesnego społeczeństwa jest to, że oprócz burzy hormonów, dojrzewania czyli okresu, w którym z dumą wręcza nam się erekcję mówiąc “idź i ocieraj się”,istnieje jeszcze jeden okres: starzenie się, wejście w dorosłość itd. Oczywiście wielu, ze względu na złą prasę, omija ten okres i przestawszy być szczeniakiem gwałcącym kanapę, dalej chce chłeptać życie pełną gębą, choć , jak mówił Kodym, uzębienie niekompletne.
Mnie niestety ten okres dopadł (najprawdopodobniej nie posiadałem odpowiednich broszur). Oprócz galopujących zakoli, frustracji i postępującego zdziwaczenia, objawił się tym, że weszło mi z butami w sielanę wiele spraw, w które wbić bena jakoś kwaśno mi się zdało. Oczywiście czarny Kaczor Donald szeptał mi podstępnie “wbijże jeszcze choć raz, za stare czasy”, a sceniczne eploi też nie było zadowolone, widząc jak niepokojąco zmniejsza się dopuszczalny zakres szydery. Myśl straszna( a myśleć tak mogą tylko chorzy z nienawiści): może to całe benowbijactwo nie jest li tylko młodzieńczą igraszką, lataniem po deszczu z reklamy coca-coli. Może ci co bagno tworzą, w którym beny nasze wbite, jednak radzi są, że my z benami właśnie. Ben (nawet wbity) pod powierzchnie nie sięgnie, poza tym, jak wie każda kobieta, mężczyzni, którzy używają bena jako instrumentu do badania otaczającej ich rzeczywistości, nie słyną raczej ze szczególnej przenikliwości. Innymi słowy: być może( a myślą tak tylko frustraci) to nie my z dezynwolturą tego bena wbijamy, ale wedle praw jedynej naukowej (znaczy się bolszewickiej) dialektyki, jesteśmy( w przeświadczeniu, że wbijamy) za tego bena w to bagno wciągani.
I tak ogarnęło mnie uczucie, które jest skazą dla każdego kto z wbijania bena uczynił sztukę: oburzenie. Kto jest oburzony musi bowiem w coś wierzyć, coś uważać przynajmniej, ergo: nie wbijać w to bena. Mimo prób i życzliwych zachęt przyjaciół i znajomych jakoś nie potrafiłem wbić w bena w obraz prezydenckiego samolotu gnijącego na mrozie. Mimo przeszłosi teatralno-happeningowej jakoś nie czułem radości widząc młodzież na Krakowskim Przedmieściu, która nie tylko bena masowo wbijała, ale za zabawne uznała poparcie swoich argumentów strugą moczu. Olewać coś jeszcze można.
Pierwszy wpis jest przydługi. Mówi jednak nie tylko o tym co jest napisane w nagłówku, ale też o tym dlaczego jakikolwiek wpis się pojawia. Nie znam się na telemetrii, alternatywnych źródłach energii i sposobach walki z kryzysem. Zajmuję się słowami. Jeśli ten blog stanie się próbą zwięzłego opisu mojego doświadczenia, które dzielę z osobami, które też nie wbijają bena, to zadanie uznam za wykonane
P. S. Nie wiem jak sprawę tego pierwszego tematu rozwiązać parytetowo. Sformułowanie wbijać bena ma bowiem wydźwięk jednoznacznie samczy. Słyszałem, co prawda zdanie “mieć coś w piździe”. Wydaje mi się ono być zupełnie niepasujące, oznacza bowiem internalizację indyferentnego obiektu, podczas gdy zwrot “wbić bena” jasno wskazuje na intencjonalne skierowanie w stronę obiektu na zewnątrz “ja”( chyba że mówimy o wbijaniu bena w czoło, ale te przypadki, z góry uznałbym za skrajne i fizjologicznie raczej niewskazane). Jako rozwiązanie przejściowe proponowałbym arbitralne uznanie, że kobiety także wbijają bena. Wszak chodzi zwykle jedynie o buńczuczne deklaracje, do samego wbicia zaś bena nie dochodzi( szczególnie jeśli mamy do czynienia z obiektem, który trudno odnaleźć albo wbicie weń bena budzi zgrozę np. “Wbijam bena w sytuację polskich wojsk pancernych” lub “Wbijam bena w Jednię Plotyna”)
Inne tematy w dziale Rozmaitości