Instytucje śledcze, na oczach zdziwionych gapiów, popełniają coś w rodzaju publicznego samobójstwa. Ich wysiłek, zmierzający do zebrania dowodów, staje się zupełnie niepotrzebny, skoro do skazania wystarczą słowa przestępcy, któremu kiedyś opłacało się handlować narkotykami i porywać, a w pewnym momencie „mądrość etapu” skłoniła go do obwiniania dawnych kompanów. Prokurator staje się dyktafonem, w dodatku przyjmującym treści często pochodzące od siebie samego.
To rzecz oczywista, że organa ścigania wraz z wymiarem sprawiedliwości są instytucjami unikalnymi. I tak, jak cały świat nie ustaje w dywagacjach czy człowieka zastąpi sztuczna inteligencja, tak policja i prokuratura wysiłek swoich pracowników zastępują zeznaniami tzw. „małych świadków koronnych”, szerszej publiczności znanych jako „sześćdziesiątki”. Materiał dowodowy jest, jak wiadomo, rzeczą cenną i pożądaną, lecz oni – w sferach śledczych – nie znają pojęcia materiału dowodowego za wszelką cenę. Czasem (albo – częściej niż czasem) wystarczy nawrócony wobec perspektywy wieloletniej odsiadki przestępca z pamięcią ponad-absolutną – człowiek, który pamięta nawet więcej niż rzeczywiście się wydarzyło.
Instytucje śledcze, na oczach zdziwionych gapiów, popełniają coś w rodzaju publicznego samobójstwa. Ich wysiłek, zmierzający do zebrania dowodów, staje się zupełnie niepotrzebny, skoro do skazania wystarczą słowa przestępcy, któremu kiedyś opłacało się handlować narkotykami i porywać, a w pewnym momencie „mądrość etapu” skłoniła go do obwiniania dawnych kompanów. Prokurator staje się dyktafonem, w dodatku przyjmującym treści często pochodzące od siebie samego.
Oczywiście, dla zrozumienia logiki prokuratorów potrzeba trochę wyobraźni i jeszcze więcej dobrej woli. Głośna była swego czasu sprawa policjantów, którzy – nie mogąc przyłapać domniemanego przestępcy na popełnianiu czynu zabronionego – składali zeznania opisujące obiekt polowania w trakcie wchodzenia w kolizję z przepisami Kodeksu karnego. Podstawową winą policjantów, w świetle logiki przyjętej przez ich zwierzchników, nie było to, że nie szukali sprawcy, ale winnego. Taką winę stanowił fakt, iż byli zbyt leniwi, by znaleźć konfidenta i sami weszli w jego rolę.
Policjant nie powie przecież, że zrozumiał, jak dużo wyrządził krzywdy, jak podłym był człowiekiem i jak wielką przemianę duchową przeszedł. „Sześćdziesiątka” natomiast może to zrobić. A następnie przypomnieć sobie, że kilkanaście lat temu to na pewno nie padał deszcz, ale deszcz ze śniegiem. Takich ludzi nam trzeba!
Ludzi, którzy ufają szczerości skruchy „małego świadka koronnego” jest pewnie tyle, co wierzących w istnienie resocjalizacji. Zresztą, to właśnie kwestia wiary, nie faktów. Instytucje śledcze zorganizowały proces pokuty, w ramach którego grzesznik, dążąc do zadośćuczynienia za krzywdy, musi jeszcze bardziej nagrzeszyć. Jedyny w swoim rodzaju wymysł prokuratury sprawia, że pokutnik – zamiast naprawić wyrządzone szkody – dostaje szansę na bycie rozgrzeszonym w przypadku, gdy tych szkód wyrządzi jeszcze więcej.
Oczywiście, „sześćdziesiątki” to osoby przyzwyczajone, że warto robić tylko to, co się opłaca, zatem przystające nawet na postawienie się w roli pokutnika, skoro mają z tego korzyść. To osoby doskonale świadome, że honor też może mieć 99 po przecinku, tak jak narkotyki czy pomidory. W tym teatrze jednego aktora i kilkudziesięciu statystów, którzy pójdą za niego za kraty „sześćdziesiątka” recytuje, że „zrozumiał swoje błędy” (w domyśle: to, że dał się złapać), udając, że mówi szczerze, natomiast prokurator udaje, że mu wierzy.
Wyobraźmy sobie, że oto postawiono wielopiętrowy, nowoczesny budynek, na który wydano ciężkie miliony złotych. Szef firmy budowlanej zdaje sobie sprawę, że pod fundamentami budynku leży granat, który w każdym momencie może wybuchnąć. Wszyscy jednak uważają, że oto wzniesiono arcydzieło myśli architektonicznej. Gdyby wspomniany szef upublicznił swoją wiedzę, naraziłby się na gigantyczne straty, zostałby zalany pozwami o odszkodowania ze strony mieszkańców, a zleceniodawca najpewniej dążyłby do pozbawienia go prawa wykonywania zawodu.
Prokuratorzy są często szefami takich firm budowlanych. Podważenie wiarygodności „sześćdziesiątki” w choćby jednym śledztwie byłoby wybuchem granatu pod misternie budowaną konstrukcją. Interes „małego świadka koronnego” staje się interesem jego zwierzchnika. Prokurator nie prowadzi śledztwa – prokurator zaczyna zajmować się kryciem kłamstw swojego informatora, a tak naprawdę wspólnika.
Wiarygodność „sześćdziesiątki” i stojącego za nim prokuratora opiera się o domniemanie braku interesu tych dwóch. Czyli – oskarżony kłamie, bo ma w tym interes, natomiast naprzeciw niego stoją osoby, których stanowisko z zasady ma walor obiektywności. Świadek wcale nie chce uniknąć więzienia (nie chce go uniknąć tym bardziej, skoro jest współpracownikiem prokuratury – wiadomo przecież, że w więzieniach ludzie z takimi powiązaniami cieszą się szczególnym poważaniem), a prokurator wcale nie chce dostać premii za przeprowadzenie śledztwa, które skończyło się skazaniem wielu oskarżonych.
Samo skazywanie na podstawie zeznań jednego świadka jest, niestety, polską normą. W tym kontekście warto wspomnieć o jednym z najgłośniejszych procesów powojennej Europy, o sprawie, w której zgromadzono akta mające długość 225 metrów. Chodzi o zabójstwo premiera Szwecji, Olofa Palmego w 1986 roku. Presja, by skazać sprawcę była wręcz rekordowa – przecież w centrum Sztokholmu zginął główny polityk kraju. Pewna prostytutka wskazała jako sprawcę niejakiego Christera Petterssona. Po dłuższym czasie od zdarzenia rozpoznała go także żona Palmego. Sąd pierwszej instancji skazał Petterssona, jednak sąd apelacyjny go uniewinnił. Rekordowa presja, by skazać sprawcę, presja tym większa, że najpierw sąd wydał wyrok skazujący. Jeden drobny przestępca przeciwko całemu aparatowi państwa. A jednak – został uniewinniony.
Jak się okazało, żona Palmego widziała jego zdjęcia w aktach śledztwa, co mogło sugerować jej kogo wskazać podczas okazania, natomiast wspomniana prostytutka prawdopodobnie została przekupiona.
Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że w Polsce Pettersson spędziłby resztę życia za kratami. Jeśli nie dlatego, że dwoje świadków to już bardzo mocny dowód, to „na wszelki wypadek”. No i – „co by powiedziała opinia publiczna?”…
Polski wymiar sprawiedliwości wydał wojnę temu, co określić możemy jako niepodzielność winy, czyli faktowi, że ktoś albo jest winny albo nie jest. Według wielu polskich sądów można być do połowy winnym. To znaczy – jeśli sąd nie jest pewny, że powinien skazać, a jednocześnie boi się uniewinnić, skazuje na niższy wyrok niż w sytuacji, gdyby miał mocniejsze dowody. Wyrokowanie w sprawach z udziałem „sześćdziesiątek” jest znakomitym przykładem na istnienie tej prawidłowości.
Inne tematy w dziale Rozmaitości