W ostatnim (4/2014) „Niezbędniku Inteligenta”, monograficzno-encyklopedycznej serii, którą „Polityka” wydaje regularnie na różne tematy, przyszła kolej na „Uniwersytety – 700 lat sporów” z obiecującym podtytułem „Historia pouczająca dla studentów i profesorów”. Zeszyt ten ma 115 stron i zawiera 31 artykułów różnych profesorów i doktorów habilitowanych, a także dziennikarzy.
Zwróciły moją uwagę artykuły przedstawiające cztery wybrane przez „Politykę” uniwersytety: Harvard, Sorbona, Cambridge i „perła w (polskiej) koronie” czyli UJ. Dwa ostatnie są wyróżnione, gdyż mają formę interesujących wywiadów z ich rektorami. Są to „topowy” University of Cambridge (ścisła światowa czołówka, w pierwszej dziesiątce najlepszych), no i znacznie mniej „topowy” międzynarodowo, ale ważny krajowo, Uniwersytet Jagielloński. UJ zajmuje niestety tylko miejsce 351- 400 w światowych rankingach, zresztą ramię w ramię z Uniwersytetem Warszawskim. Innych „rankingowych” uniwersytetów Polska nie ma, co kontrastuje n.p. z antypodową Australią, która przy o połowie mniejszej ludności ma tylko 39 uniwersytetów, ale aż 21 z nich znajduje się na listach rankingowych. Taki wynik Australia osiągnęła dosłownie w ostatnich latach, gdyż polskie uniwersytety, jak mówią znawcy, zachowały i kultywują niemal wszystkie, kłopotliwe cechy systemowe rodem z PRL. Wymienię tylko ich kilka. Jest to sowieckie rozbicie dużych uniwersytetów na dużo mniejszych, ale każdy z własną hierarchią rektorów, prorektorów i obfitej administracji, czyli przeróżnie teraz nazywane akademie rolnicze, medyczne, pedagogiczne, ekonomiczne, a nawet wychowania fizycznego. Ponadto na wzór sowiecki wprowadzono po 1945 i zachowano niemal nietknięte transformacją liczne instytuty PAN i „resortowe” (nie mylić z „resortowymi dziećmi”). Po sowiecku dano tym instytutom prawo do doktoryzowania i habilitowania, a wielu starszych rangą pracowników z obu grup (szkoły wyższe i instytuty) premiowano miłą kieszeni dwuetatowością. Ale - przyznaję – dwuetatowość była i ciągle jest jakby praktycznie ważna, bo „penksje” (niedawno zasłyszane i trafne wyrażenie) i tu i tam, były i są z jakiejś ideologicznej zasady słabieńkie. Gdy tylko było wolno (po 1989) natychmiast powstały więc setki „uczelni” prywatnych, które trafnie nazwano „spółdzielniami profesorskimi”. Były to i dalej najczęściej trwają jako niby-uczelnie, bez własnej „kadry”, za to pasożytujące na uczelniach państwowych i udające szkoły wyższe, chociaż kilkanaście z nich (na niestety aż kilkaset) jest na wcale przyzwoitym poziomie. Ale nie cała reszta. Szybko porównam, że wspomniana Australia, która stała się światową potęgą uniwersytecką i naukową prawie w ogóle … nie ma prywatnych szkół wyższych, jeżeli nie liczyć dwóch.
Polską naukę i uniwersytety zdławiła po wojnie nieprzerwana (i wyraźnie antyinteligencka ?) polityka pauperyzacji, a po 1989 – jej ekwiwalent. Wystarczy nie dać aspirującemu naukowcowi godziwego (ale – wzorem anglosaskim – nie przesadnie dużego) uposażenia i pozbawić go widoków na jakąś akceptowalną dla niego stabilizację materialną (w tym i emerytalną), aby duża część (większość ?) pracowników uniwersyteckich zaczęła po ludzku dorabiać, a nie zajmować się - w wielkim uproszczeniu – rankingowymi publikacjami, „innowacyjnością” i „wiodącymi” badaniami. Warto przy okazji zauważyć całkiem niezłą kondycję w czasie PRL różnych kierunków ścisłych jak fizyka czy chemia. Teraz także, bo n.p. niektóre polskie wydziały fizyki plasują się obecnie na listach rankingowych nawet w drugiej setce. Dyscypliny ścisłe, w kontraście do różnych dyscyplin typu ekonomicznych i społecznych, były wszakże za czasów PRL najbardziej apolityczne i dawały wtedy niewielką dozę wolności (wyjazdy zagraniczne), ale także i potrzebnych dodatków do mizernych uposażeń w postaci t.zw. stypendiów zagranicznych i podobnych bonusów. Wystarczyło być zaproszonym na zachodni uniwersytet na trzy-cztery tygodnie, aby móc (przy ówczesnym kursie złotówki) odłożyć co-nieco. Partyjni korzystali z tych możliwości jak mogli, choć słabsi z nich najczęściej „wykładali w Polservisie” w prestiżowej Libii czy Iraku, ale zawsze za jakieś dolary. Ale było też miejsce dla wybitniejszych naukowców bez powiązań (i bez „haków”), którzy z reguły korzystali z indywidualnych zaproszeń na podstawie tylko własnej renomy. Opłacało się więc pod każdym względem reprezentować poziom międzynarodowy lub jemu bliski. Teraz „wyjazdów” tego typu nie ma, nie opłacają się, za to są „szkółki”. Należy podkreślić, że chyba w 95% te „szkółki” są wyłącznie o handlu, politologii, turystyce, socjologii i temu podobnych na ogół słabo cytowalnych kierunkach. Informatyka trafia się bardzo rzadko, a kosztowne w uczeniu nauki techniczne czy fizyka chyba nigdy. Dobór negatywny w polskich uniwersytetach działa więc bez przerwy i w różnym natężeniu od prawie 70 lat. To trzy pokolenia profesorskie.
Wracam do tematu, a więc do przedstawienia Cambridge i UJ przez sylwetki ich obecnych rektorów. A ci rektorzy wydają się być bardzo do siebie podobni. Obaj niedawno na urzędzie, podobnego wieku, obaj są medykami, a także … Polakami. A konkretnie Polish-British jak sam określa siebie sir Leszek Borysiewicz. Urodzony w 1951, syn oficera armii gen. Andersa. Studia medycyny w Walii, wykładał w Cambridge, później znów w Walii. Następnie został prorektorem „topowego” Imperial College w Londynie, a później – dalej w górę – został szefem brytyjskiego Medical Research Council (taki brytyjski nieco wzór ogólnopolsko-krakowskiego Narodowego Centrum Nauki). W roku 2001, a więc przed objęciem stanowisk kierowniczych i mając 50-lat został uszlachcony (bardzo rzadkie wyróżnienia dla naukowca) za zasługi badawcze. Były one nie małe. Wynalazł bowiem (z współpracownikami) szczepionkę przeciwko rakowi szyjki macicy. Z tego to okresu pochodzi zapewne większość jego 198 publikacji (wcale nie za dużo jak na medyka, widać nie zajmował się kazuistyką kliniczną) i mega-rekordowa liczba 8443 cytowań. Co ważniejsze, indeks Hirscha prof. Borysiewicza plasuje się galaktycznie wysoko, bo aż na poziomie 45. To jest coś ! – Czterdzieści pięć jego publikacji było cytowanych co najmniej 45 razy. Kto chce, niech sobie potrzebne informacje „wygoogla”, aby to z szacunkiem ocenić. Dodam, że indeks Hirscha już blisko 20 awansuje dobrego, amerykańskiego profesora fizyki, a zależność ta nie jest liniowa, ale w najwyższym stopniu potęgowa. Profesor Borysiewicz w roku 2010 został powołany na siedmioletnią kadencję vice-chancellor’a (czyli rektora) Uniwersytetu Cambridge, co w zamierzeniu stanowi wykorzystanie publiczne wybitnej kariery naukowej i administracyjnej. Najlepszy z możliwych (z pewnością było kilku) kandydat na prestiżowe dla Wielkiej Brytanii i eksponowane w świecie naukowym stanowisko. Albo najlepiej, albo wcale – to zresztą jego dewiza, a przy okazji i tytuł odnośnego wywiadu w „Niezbędniku” tygodnika „Polityka”.
W roku 2012 rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego został wybrany na czteroletnią kadencję prof. Wojciech Nowak, tylko dwa lata starszy, absolwent Akademii Medycznej (później Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego). W tejże Akademii uzyskał także stopień doktora medycyny w roku 1982, a po kolejnych 16 latach pracy, doktora habilitowanego. W roku 2003 otrzymał tytuł profesora ciągle fizycznie pracując w tym samym miejscu tyle, że AM przekształciła się w CM UJ. Czyli staropolskie i niegroźne dla nikogo „od studenta do rektora …”. Zaczynał pracę jako zastępca ordynatora w klinice chirurgii, później jako profesor nadzwyczajny i zwyczajny – w tym samym miejscu. Żadnego znaczącego „stażu”. Jako organizator życia naukowego terminował jako prodziekan Wydziału Lekarskiego, później dziekan, wreszcie jako prorektor UJ do spraw CM. Inne funkcje (z résumé na stronie UJ), to specjalista wojewódzki w dziedzinie transplantologii, członek europejskiej Network for Gastric Cancer, członek komisji egzaminacyjnej i konsultant wojewódzki w dziedzinie chirurgii ogólnej, a także członek rady egzaminacyjnej z zakresu chirurgii w European Board of Surgery. „Niezbędnik” podaje, że jest autorem 133 publikacji i 3 monografii. Istotnych informacji o cytowaniach i indeksie Hirscha niestety brak (nie można łatwo znaleźć) na stronach UJ. (Może ktoś zna te dane ?).
No to może warto stanąć do wyścigu ze światem i w rankingu szanghajskim wyjść z czwartej setki ? – zapytała go dziennikarka „Polityki”. Rektor Nowak odpowiedział tak: „ … Polska ma jeszcze sporo do nadrobienia, ale powinniśmy dążyć do tego, by mieć w pierwszej setce dwa uniwersytety, a w drugiej ze cztery. Więcej nie osiągniemy”.
Jakież piękne plany, chociaż sama wizja jest jakby czymś ograniczona ! A to niby na jakiej podstawie tylko dwa w astronomicznie odległej pierwszej setce? - Puszczam wodze fantazji. Co by było gdyby jakieś dziesięć lat temu zaproszono prof. Borysiewicza do objęcia stanowiska rektora UJ ? – Sprowadzono wtedy z Anglii do Polski ministra Jana Vincenta Rostowskiego, dlaczego nie było można sir Leszka. Czy komuś zabrakło wtedy wizji i dlaczego ?
Odpowiedź, częściowa, wydaje się prosta. Otóż polscy rektorzy są wybierani na krótkie, czteroletnie kadencje przez elektorat ich uniwersytetów. W rezultacie takiego systemu, tak wybrani rektorzy są jakby demokratycznym odbiciem aspiracji profesury poszczególnych uczelni. Tymczasem nauka i uczelnie z zasady nie są demokratyczne, ale dużo bardziej arystokratyczne. Są bowiem lepsi i gorsi naukowcy, takie i inne interesy grupowe, a także lepsze, gorsze i dużo gorsze uniwersytety. A w krajach anglosaskich i Wielka Brytania jest ich klasycznym przykładem, rektorzy (czyli vice-chancellors) są powoływani na stosunkowo długie kadencje (do 10 lat) w wyniku międzynarodowych konkursów, o których decydują mieszane gremia doradcze (pod przewodnictwem prominentnych chancellors – nie mylić z kuriozalnymi polskimi „kanclerzami” – dyrektorami administracyjnymi), w których profesura danego uniwersytetu ma tylko niewielki udział. Pracownicy uniwersytetów anglosaskich mają natomiast dużo okazji do poznania i wypowiedzenia się o końcowych kandydatach, ale sami nie głosują. Anglosascy rektorzy mają więc mandat w dużej mierze niezależny od swych pracowników, a także od „władzy”. Przypominam radę sir Leszka: Albo najlepiej, albo wcale – a nie byle jak. To tak w skrócie. Najciekawsza dla mnie byłaby reszta tej częściowej odpowiedzi.
Inne tematy w dziale Kultura