Kilka dni temu dyskutowano fundamentalną dla polskiego szkolnictwa wyższego kwestie odpłatności za studia:
paragraf23.salon24.pl/561559,system-cen-a-system-uniwersytecki
Jak to normalnie bywa przy ważnych tematach, dyskusja została zdominowana przez kilku uczestników i zwekslowana na boczne tory. I zgasła.
Autor wspomnianej notki trafnie zauważył: Prawo popytu i podaży jest nieubłagane-jeśli coś jest darmowe, to popyt na to będzie nieskończenie duży. W Polsce efektem tego jest gigantyczne parcie na uczelnie i nawała studentów na byle jakie kierunki, powodująca również siłą rzeczy obniżenie standardów nauczania. Bo coś, co miało być elitarne w masie elitarne już być nie może. Na to nakłada się też fakt, że skoro rynek nie bierze udziału w podejmowaniu decyzji o podjęciu studiów, to nic dziwnego, że cześć ludzi wybiera kierunki kiepskie albo w ogóle zbędne.
W kilku słowach. W Polsce mamy ponad 100 różnych rozdrobnionych (jeszcze w PRL) uczelni państwowych i ponad 200 niepaństwowych (najczęściej - chociaż są akceptowalne - tzw. "spółdzielni" lub "szkółek"). Poziom wszystkich, z pewnymi wyjatkami, jest mizerny, a tylko i aż żałośnie dwie uczelnie (UW i UJ) plasują się w mrocznej ariergardzie światowej konkurencji. Tymczasem (wbrew Konstytucji ?) aż połowa polskich studentów jednak i jakoś płaci za swoje studia lub "studia". Do Polski oczywiście żadni (jest ich promil !) pełnopłatni studenci nie przyjeżdżąją, za normalnymi wyspecjalizowanymi wyjątkami. Polskie uniwersytety (państwowe) nie zarabiaja znaczących środków, które by dały choc nieco samodzielności.
W dużo mniejszej populacją Australii jest 41 uniwersytetów państwowych (raptem 2 prywatne) i aż 21 z nich plasuje się w światowych rankingach, kilka nawet w pierwszej "setce". Z tego (i nie tylko) powodu zagraniczni studenci, a jest ich aż 16.6% [poprawiono z 14% - JK] wszystkich studentów chętnie przyjeżdżają i oczywiście płacą. Mniej więcej trzy razy tyle co studenci rodzimi. Uniwersytety muszą zarabiać, aby sie utrzymać. Nie ma tu mejsca na opisanie szczegółów. Uważa sie, ze tylko, mniej więcej, 7-8 uniwersytetów jest na najwyższym (top) poziomie, dalsze kilkanaście są dobrymi (research), a reszta jest dla pozostałych studentów. To bardzo ważne. Uniwersytet uniwersytetowi nie jest równy i wszyscy chcą mieć wyższą pozycję (rankingi), nawet te najlepsze.
Obywatele australijscy płacą "od przedmiotu", mniej więcej około Au$ 1000 w semestrze. Ale mogą albo zapłacic (i to ze zniżką) albo odsunąć dług (mniej wiecej Au$ 25000 za przeciętne studia) na czas, kiedy będą juz zarabiali. Wtedy to i dopiero, gdy przekroczą pewien próg zarobków, zaczną swój dług spłacać (urzędowi podatkowemu przy rocznym rozliczeniu, a nie bankowi) proporcjonalnie do swoich zarobków. Średnia płaca w Australii wynosi około Au$ 65 000 (więcej po studiach), więc nie jest to problemem. A jak ktoś nie zarabia, to nie płaci. Żadnych pożyczek w bankach, którymi straszą niektórzy dyskutanci. Specjalistyczne studia podyplomowe są oczywiscie płatne, ale są liczne stypendia. Natomiast studia doktoranckie są ...bezpłatne, a nawet wynagradzane. Nie wdaję sie w inne szczegóły.
Porównując oba kraje zauważam mizerię polskich szkół wyższych w sensie poziomu naukowego i oferowanego "towaru", jego rynkowości, marki i prestiżu, który ma byc kupowany przez studentów. Jeżeli kierunek studiów w Australii przestaje być chodliwy (studenci go nie wybierają), to jest po prostu zamykany, a akademikom grozi nawet zwolnienie. Zdarza się, że i profesor musi poprowadzic ćwiczenia, aby dorobic do pensum, jeżeli dotknie go zamknięcie przedmiotu lub kierunku.
Uniwersytety australijskie prześcigaja sie więc w oferowaniu studiów podstawowych i podyplomowych dostosowanych do potrzeb rynku i do każdej panującej mody. Skoro studenci płacą, to dostają co chcą. Uniwersytety elitarne maja bufor oszczędości, grantów i darowizn, aby spokojnie sie dostosować bez uszczerbku dla zdrowia. Gorzej z biedniejszymi, co jest zrozumiałe. Dlatego skromniejsze uniwersytety starają sie jakoś wzbogacić i podnieśc swoja rangę i wartość rynkową.
Każda sekretarka każdego departamentu ma tabelke średnich zarobków absolwentów kierunków i specjalizacji oferowanych przez tenże departament. Pierwsze pytanie kandydata na studia podyplomowe jest ile później zarobi. A często sie zdarza, że ten sam kierunek w jednym uniwersytecie daje dwa razy (!) wyższe dochody niż w innym. Liczy sie bowiem marka i uniwersytetu i kierunku.
To tylko najpośpieszniejszy szkic porównania systemu postPRLowskiego z przykładowym systemem anglosaskiego "wolnego świata". Ten ostatni wcale nie jest taki "wolny", bo jest w rękach przemożnej konkurencji wewnątrz i międzyuniwersyteckiej, odejścia od korporacyjności uczelni, "poganiania" akademików przez managerów uczelni. Podobnie jest w USA czy w Kanadzie.
"Oni" maja tam uniwersytety elitarne dla zdolnych studentów i popularne uniwersytety dla szerokich mas, używając dawnego żargonu. Żadnych "dwoch etatów" dla potrzebujących wykładowców. Takich wylewa sie w ciągu 1-2 semestrów. Ale lojalnym akademikom płaci sie dobrze, nie za dobrze, ale tyle aby przeciętna renta emerytalna ("OFE" :-) wynosiła mniej więcej tyle co aktualna średnia krajowa. Taka jest cicha zasada miedzy związkami zawodowymi a uniwersytetami. Wiec "każdy orze jak może" i .... wszyscy są zadowoleni.
Nie widzę możliwości szybkiego powstania elitarnych uniwersytetów w Polsce - w zrozumieniu anglosaskim (USA czy Australia). Nie ma, moim zdaniem, ewolucji z fałszywego w obecnych realiach i porównaniach systemu PRLowskiego. Trzeba to wszystko zreorganizować na zasadach opisanych, bo tam to działa, a tu niestety nie. Ale opór beneficjentów dotychczasowego systemu postPRL jest w RP przemozny. Kluczem do zmian jest zmiana systemu karier uniwersyteckich, ale także warunków płacy i emerytur.
"I taka jest prawda" - jak mówią polscy studenci :-)
Inne tematy w dziale Rozmaitości