Jarosław Kaczyński od wielu lat swój rząd dusz sprawuje dzięki temu samemu manewrowi – otaczających go dworzan kompromituje tak bardzo, że koniec końców pozostają skazani na jego łaskę i niełaskę. Na naszych oczach w tę pułapkę wpadły najważniejsze osoby w naszym państwie, a ich osobisty dramat może być kluczem do zrozumienia mechanizmów polskiej polityki.
Szaleństwo ostatnich tygodnie było wyjątkowo intensywne, nawet jeśli przyjmiemy poprawkę na to, że polska polityka przyzwyczaiła nas sytuacji niedorzecznych. Poważni politycy przekonywali, że niemożliwe jest możliwe, tak jakby trafili do świata pozbawionego elementarnych zasad zdrowego rozsądku. Zapewnienia o tym, że Jacek Saryusz-Wolski ma realne szanse, żeby zostać nowym przewodniczącym Rady Europejskiej nie były przecież codziennym mydleniem oczu, dyplomatyczną gierką, ani nawet wymuszoną dobrą miną do złej gry. To był obłęd, który wywoływał zrozumiałe pytania o jego genezę.
Warto zacząć od odwrócenia łacińskiej maksymy is fecit cui prodest i zastanowić się, kto na pewno na tym nie zyskał. Już na pierwszy rzut oka ta odpowiedź jest zaskakująca. Nic nie zyskali bowiem oficjalni sprawcy tego zamieszania, co samo w sobie czyni tę sytuację jeszcze bardziej absurdalną. Beata Szydło została okrutnie sponiewierana na oczach europejskich przywódców, z którymi będzie musiała współpracować jeszcze ponad dwa lata. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja Witolda Waszczykowskiego. Dyplomacja zazwyczaj jest dziedziną wyjątkowo dyskretną, tak wymierna porażka jest wydarzeniem bezprecedensowym, które dla ministra spraw zagranicznych może być dyskwalifikujące. O ból głowy przyprawia także myśl, jak wiele sam Saryusz-Wolski stracił od momentu podjęcia decyzji o wystąpieniu przeciwko Donaldowi Tuskowi.
Rzecz w tym, że nie pierwszy raz byliśmy świadkami takiego obłędu. Prezydentem Polski jest wypchnięty na to stanowisko były podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta, a premierką – szeregowa posłanka. Wystarczy przypomnieć, że także cztery lata temu obserwowaliśmy niemal identyczną historię jak ta z Saryuszem-Wolskim. Wówczas Prawo i Sprawiedliwość od kilku miesięcy lansowało pomysł konstruktywnego wotum nieufności wobec rządu Donalda Tuska. Potencjalnym premierem miał zostać Piotr Gliński – polityczny Dyzma ulepiony przez największą opozycyjną partię. Ta propozycja niemal natychmiast została okrutnie wyśmiana, Gliński z dnia na dzień tracił powagę, aż w końcu stał się osławionym „premierem z tableta”.
Prawdziwym premierem – rzecz jasna – nie został nawet wtedy, gdy dwa i pół roku później Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory parlamentarne. Ostatecznie darowano mu ochłapy ze stołu pańskiego: drugoligowe ministerstwo i fasadowy tytuł wicepremiera, więc cała ta historia skończyła się umiarkowanym sukcesem dla kogoś, komu publicznie obiecywano piastowanie realnej władzy. Na tym dealu znacznie korzystniej wyszła druga strona, a właśnie o to chodziło od samego początku. Jarosław Kaczyński wciągnął w swoją orbitę człowieka wyjątkowo oddanego, którego napędza i więzi jednocześnie własna przeszłość.
Takie publiczne ośmieszenie ma długą i niezbyt chwalebną tradycję. Od zarania dziejów władcy mieli świadomość, że nie tylko służalczość, ale właśnie infamia jest najsilniejszym przejawem poddaństwa. Nie bez powodu postać wesołka pojawiała się przy królewskich tronach od czasów starożytnych, a średniowiecznymi uliczkami tak często maszerowały pochody błaznów. W komunistycznych krajach nawet najbardziej restrykcyjna cenzura nie sparaliżowała artystów tak skutecznie jak przymus socrealizmu, który wstydem kneblował całe pokolenie twórców jeszcze wiele lat po śmierci Stalina.
Jarosław Kaczyński lubi ślizgać się po granicy demokratycznych konwenansów, dlatego z lubością sięga po tę metodę zarządzania. Doskonale wie, że kapitał ludzki z czasem staje się piętą achillesową każdego lidera, więc kształtuje serwilizm swoich podwładnych przez skazywania ich na siebie. W przeciwieństwie do Donalda Tuska rzadko pastwi się nad swoimi rywalami, częściej chełpi się obserwowaniem ich nieporadności. W efekcie dziś otoczony jest gronem lizusów, którzy tkwią przy nim z obawy przed zgubną alternatywą – począwszy od Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina, przez Antoniego Macierewicza, skończywszy na najważniejszych osobach w państwie.
Wszystkich łączy jedno. Są tak skompromitowani, że nie ma dla nich innego miejsca niż uwite przez prezesa gniazdo. Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin już raz próbowali ogłosić niepodległość i dobrze wiedzą, jak kończy pięściarz wagi koguciej, gdy chce przeskoczyć kilka kategorii wagowych. Pozostali politycy są przygnieceni swoimi dotychczasowymi działaniami. Gdzie indziej Antoni Macierewicz mógłby realizować swoje smoleńskie szaleństwa? Kto poważnie traktowałby Andrzeja Dudę, ignorującego głos sporej części społeczeństwa? Z kim innym mogłaby współpracować Beata Szydło, której rząd konsekwentnie nie publikuje orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego? W jakim innym rządzie znalazłby pracę Witold Waszczykowski, najbardziej wyśmiany minister w historii polskiej dyplomacji? Dla formalności zadajmy sobie ostatnie pytania: co teraz może robić Jacek Saryusz-Wolski? Jeszcze miesiąc temu był politykiem, po którego talent mogłaby sięgnąć niemal każda partia. Dziś znalazł się w tunelu, z którego uciec może tylko w jednym kierunku, w stronę bezwzględnej wierności prezesowi Prawa i Sprawiedliwości.
Wbrew pozorom polityczna droga Andrzeja Dudy, Beaty Szydło i Jacka Saryusza-Wolskiego jest bliźniacza. Wszystkim zaproponowano stanowisko ponad ich siły i możliwości, po prostu w dwóch pierwszych przypadkach samobójcza misja zakończyła się niespodziewanym sukcesem. Saryusz-Wolski poniósł klęskę, ale dzięki niej może być jeszcze bardziej przydatny dla Prawa i Sprawiedliwości. Dla Jarosława Kaczyńskiego rezultat jest wtórny, jak w starym dowcipie: operacja się udała, pacjent zmarł. Każdy, kto zaczyna tę grę musi mieć świadomość, że od tej pory musi być sługusem prezesa, bo inaczej już na zawsze będzie nikim. Boleśnie przekonał się o tym Ludwik Dorn czy Michał Kamiński, który od kilku lat wszystkimi siłami próbuje zedrzeć z siebie pisowskie piętno.
Zbyt często uważamy, że działania rządzącego obozu są przejawem politycznej nieudolności. Zapominamy, że ich celem jest zazwyczaj koncentracja władzy wokół jednej osoby, a nie abstrakcyjna wartość, jaką jest interes państwa czy dobro wspólne. Gdy następnym razem zobaczymy polityka, który wygaduje głupoty, nie pukajmy się w głowę, ale miejmy świadomość, że obserwujemy kogoś, kto traci resztki godności i zrzeka się autonomii. W ten sposób nasza scena polityczna stopniowo wypełnia się marionetkami, które nie chcą, ale po prostu muszą odgrywać przypisane im role. A Kaczyński? On akurat może spać spokojnie, w teatrze lalek nikt przecież nie śmieje się z kuglarza.
Nowy miesięcznik społeczno - polityczny zrzeszający zwolenników modernizacji i państwa otwartego.
Pełna wersja magazynu dostępna jest pod adresem:
www.liberte.pl
Pełna lista autorów
Henryka Bochniarz
Witold Gadomski
Szymon Gutkowski
Jan Hartman
Janusz Lewandowski
Andrzej Olechowski
Włodzimierz Andrzej Rostocki
Wojciech Sadurski
Tadeusz Syryjczyk
Jerzy Szacki
Adam Szostkiewicz
Jan Winiecki
Ireneusz Krzemiński
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka