Generalnie jest tak, że my Polacy lubimy mówić o sobie. Nawet kiedy mówimy o Europie, świecie, Układzie Słonecznym czy odległych galaktykach, to mówimy o sobie. Nasz rodak Mikołaj Kopernik zakwestionował geocentryczną wizję kosmosu. Ale jak dotąd nie znalazł się jeszcze taki badacz, który byłby w stanie zakwestionować twierdzenie, że Polska i Polacy są pępkiem świata.
Wszystkie szkoły dyskusji o naszej przeszłości i naszym charakterze łączy przeświadczenie o naszej wyjątkowości. Oczywiście, według jednej jesteśmy wyjątkowo bohaterscy, według innej – wyjątkowo głupi, ale żadna z nich nie wątpi w odrębność Polaków od innych plemion w obrębie homo sapiens.
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat historia nie była dziedziną nauki, była sportem narodowym, który obowiązkowo uprawiał każdy Polak. Jeszcze w latach 80. własną koncepcję na temat powstań narodowych miał każdy – od profesora uniwersytetu, po lumpa spod budki z piwem. Powszechność uprawiania takich „badań historycznych” powodowała ich kompletną ahistoryczność, bo wszelkie zdarzenia były oceniane z perspektywy osiedlowego warzywniaka, siłą rzeczy upraszczane i dostosowywane do potrzeb chwili.
Taka sytuacja powodowała także urocze figury akrobatyczne – chciałbym, by ktoś kiedyś opisał publicystykę historyczną PRL-u w kontekście powstania styczniowego. Z jednej strony powstanie miało znamiona ruchu rewolucyjnego, niosącego na sztandarach postulaty społeczne. Z drugiej strony zaś odwoływało się do Rzeczpospolitej Obojga Narodów i było antyrosyjskie najbardziej, jak tylko mogło być. I jak tu wybrać – idea czy geopolityka? Uwolnienie chłopów czy Wielopolski z programem budowy pod zwierzchnictwem Rosji? Z tej gimnastyki powstawały przedziwne figury.
Tezą przewijającą się w każdej ze szkół pracujących nad naszą wyjątkową tożsamością jest ta o szczególnej inności naszych dziejów od dziejów innych narodów Europy. Czy rzeczywiście tak było?
Wyjątkowość dziejów naszych
Polska od zarania swoich dziejów, przynajmniej tych objętych naszą wiedzą historyczną, rozwijała się raczej klasycznie, zgodnie z europejskimi normami i tendencjami. Państwo Piastów powstało tak jak każde ze średniowiecznych państw – silne plemię z silnym wodzem podporządkowywało sobie sąsiadów wojną lub układami i osiągnęło w którymś momencie wielkość zauważalną w skali Europy. Przyjęcie chrześcijaństwa i związanego z nim porządku społecznego także sytuuje Polskę w przeciętności, a nie wyjątkowości. Znaczenie państwa średniowiecznego było zdeterminowane osobowością jego władcy, stąd i w naszej historii państwo Bolesława Chrobrego wygląda dużo lepiej od państwa Władysława Hermana. Wynajęty przez Bolesława Krzywoustego kronikarz – propagandzista Gall Anonim – tak opisywał Bolesława Chrobrego:
„Większe są zaiste i liczniejsze czyny Bolesława, aniżeli my to możemy opisać lub prostym opowiedzieć słowem. Bo jakiż to rachmistrz potrafiłby mniej więcej pewną cyfrą określić żelazne jego hufce, a cóż dopiero przytoczyć opisy zwycięstw i tryumfów takiego ich mnóstwa! Z Poznania bowiem miał 1300 pancernych i 4000 tarczowników, z Gniezna 1500 pancernych i 5000 tarczowników, z grodu Władysławia 800 pancernych i 2000 tarczowników, z Giecza 300 pancernych i 2000 tarczowników; ci wszyscy waleczni i wprawni w rzemiośle wojennym występowali do boju za czasów Bolesława Wielkiego. Co do rycerstwa z innych miast i zamków, to wyliczać je byłby to dla nas długi i nieskończony trud, a dla was może uciążliwym byłoby tego słuchać. Lecz by wam oszczędzić żmudnego wyliczania, podam wam bez liczby ilość tego mnóstwa: więcej mianowicie miał król Bolesław pancernych, niż cała Polska ma za naszych czasów tarczowników; za czasów Bolesława tyle prawie było w Polsce rycerzy, ile za naszych czasów znajduje się ludzi wszelakiego stanu […]”.
Jeśli zamienilibyśmy w powyższym cytacie imię władcy i nazwy ośrodków, opis pasowałby do organizacji dowolnego w miarę rozwiniętego państwa średniowiecznego.
Zgodnie ze średniowieczną logiką polityczną Polska najeżdżała sąsiadów i była przez nich najeżdżana, ze zmiennym szczęściem rozstrzygała spory graniczne, mieszała się w spory dynastyczne sąsiadów i sama doświadczała ich interwencji w takich sporach.
Problemy z dziedziczeniem tronu Krzywousty starał się rozwiązać także na sposób popularny w Europie – przez podział i stosunki senioralne. Zjednoczenie także odbywało się w sposób klasycznie europejski – mieczem, układami, kombinacjami matrymonialnymi. A w naszej historiografii od XIX w. na poziomie rozbicia dzielnicowego pojawia się wątek wyjątkowej głupoty Krzywoustego – z perspektywy obserwacji unifikujących się państw XIX-wiecznych i polonocentryzmu podział to jakaś zbrodnia. Ale z perspektywy średniowiecza – norma. Podobna „głupota” występowała praktycznie w każdym kraju ówczesnej Europy.
Taki zabieg jak z w przypadku kroniki Galla, moglibyśmy z powodzeniem zastosować do każdej z kronik – nie działo się w Polsce nic szczególnie wyjątkowego, czego nie można by było wyobrazić sobie w dowolnym kraju europejskim – dworskie intrygi, lepsi i gorsi władcy, bitwy przegrane i wygrane.
Historiografia i literatura popularna XIX w., wieku, w który ukształtowało się współczesne pojęcie narodu i państwa, kwantyfikatorów ich wielkości lub upadku, kiedy Polacy własnej państwowości nie posiadali i z tej perspektywy rozpoczęli roztrząsanie historycznych błędów i utraconych szans, stworzyła wyjątkowo wiele mitów. Mitów pokutujących do dziś.
Takim mitem jest np. wyjątkowość Unii polsko-litewskiej. Jakby takich unii Europa nie była pełna – związkami małżeńskimi i uniami personalnymi zjednoczyła się Hiszpania, Skandynawowie mieli unię kalmarską, unię personalną mieli Anglicy z Francuzami. Nie było także czymś wyjątkowym utrzymanie unii mimo wygaśnięcia dynastii – unia angielsko-szkocka trwa do dziś, mimo że Stuartów od dawna nie ma na tronie.
Nie są szczególne także wzloty i upadki Rzeczpospolitej – wszystkie państwa europejskie przechodziły swoje kryzysy. Przekupni wielmoże też nie są polską specyfiką, żaden z nich nie prześcignąłby Charles’a Talleyranda, zdradzającego za pieniądze Francję prawie z każdym z jej wrogów.
Nawet stopniowy upadek i faktyczny protektorat rosyjski w XVIII-wiecznej Polsce nie jest jakimś nadzwyczajnym stanem – król polski przez lata zatwierdzał kolejnych władców Prus, w wyznaczanie kolejnych carów moskiewskich wtrącali się Tatarzy, Turcy, Szwedzi i oczywiście Polacy.
Do czasów rozbiorów także my sami traktowaliśmy się zgodnie z europejską normą – z należytą dozą wyższości nad innymi, starożytnym (w naszym przypadku sarmackim) rodowodem, z przeświadczeniem o własnej wielkości i trwałości. Gdyby badaniami, jakie dziś przeprowadzają agendy ONZ – dotyczącymi stanu wskaźnika szczęścia – objąć różne okresy Pierwszej Rzeczpospolitej, to stawiam tezę, że najwyższy wskaźnik uzyskalibyśmy w czasach Augusta III Sasa, kiedy brak wojen i niskie podatki dały wzrost zamożności na rzadko spotykaną skalę. Zaowocowały też pokoleniem, które podjęło próbę odbudowy siły państwowej na sejmie konwokacyjnym w 1764 r. i potem na Sejmie Wielkim.
Problem rozbiorowy
Nawet zaborów nie można uznać za jakieś wyjątkowe okrucieństwo państw ościennych czy dopust Boży – zgodnie z logiką ówczesnej polityki międzynarodowej koalicja podporządkowała sobie państwo, które miało słabego, niewojennego władcę i potencjał militarny w trakcie odbudowy. Rzeczpospolita, nieposiadająca żadnego sojusznika i zalążek armii, mogłaby skutecznie bronić się przeciw Prusom czy Austrii, z dużym trudem przeciw Rosji, ale przeciw połączonym siłom tych państw – była skazana na porażkę.
Kilkanaście lat później niejaki Bonaparte przejeżdżał Europę wzdłuż i wszerz, przesuwając granice i obsadzając trony według swoich kaprysów. Zaraz potem królestwa i księstwa na balach rozdawał kongres wiedeński. Takie czasy.
Nie ma żadnych świadectw na to, że rozbiory stały się traumą społeczną – to nie były czasy II wojny światowej, represji, eksterminacji. W życiu przeciętnego obywatela zmienił się poborca podatkowy i czasem wysokość opłat. Oczywiście, jakaś część opinii publicznej była nastawiona patriotycznie – dowodem insurekcja kościuszkowska i Legiony Polskie we Włoszech – ale powiedzmy sobie uczciwie, radykalizm taki dotyczył niewielkiej części Polaków. Pogląd, według którego naród pełnowartościowy to ten posiadający własne państwo, ukształtował się w drugiej połowie XIX w., owocując tzw. doktryną Wilsona.
Rozbiory, oczywiście, były dotkliwe dla sarmackiej dumy, ale prawdziwym negatywnym ich skutkiem było podzielenie Polaków i poddanie doświadczeniom trzech systemów politycznych, trzem różnym doświadczeniom historycznym, które stworzyły widoczne do dziś różnice i nierozwiązywalne spory.
Wpatrzonym w XIX- i XX-wieczne duże państwa (porównywalne z XVII- czy XVIII-wieczną Rzeczpospolitą) badaczom czymś niebywale nienaturalnym i wyjątkowym wydawały się rozbiory – proszę sobie wyobrazić rozbiór Francji czy Hiszpanii…
Okres rozbiorów nieszczęśliwie pokrywał się z okresem wielkiego skoku cywilizacyjnegopierwszej rewolucji przemysłowej oraz kształtowania się nacjonalizmów i doktryny narodowej, w której żyjemy do dziś. Polacy przeżywali te procesy w rytmach wyznaczonych przez państwa, w których granicach się znaleźli. Podobnie stosunek państw zaborczych do Polaków i polskości nie był taki sam – w Galicji stopniowa liberalizacja i autonomizacja, w zaborze rosyjskim proces wręcz odwrotny – od początkowo liberalnego traktowania (niespotykanego w warunkach petersburskiej satrapii) do rusyfikacji i tępienia wszelkich przejawów polskości. Te różnice doświadczeń będą rzutowały na dyskurs Polaków o sobie.
Gdybyśmy wykonali mapę i zaznaczyli na niej miejsce kształtowania się postaw luminarzy wewnątrzpolskiego sporu granice zaborów pojawią się natychmiast. Myśl romantyczna ma swoje korzenie na ziemiach zabranych, reakcja na nią konserwatystów przychodzi z Galicji. Walkę z konserwatystami podejmują aktywiści z Królestwa Polskiego i ziem zabranych. To oczywiście nie jest przypadek, że powstania wybuchły w zaborze rosyjskim, a udział Polaków z pozostałych zaborów miał raczej charakter solidarnościowy.
Rozbiory były poprzedzone sporą jak na ówczesne czasy akcją propagandową przekonującą o domniemanym faktycznym rozkładzie państwa polskiego. Ten ton podchwycili krakowscy konserwatyści, walcząc z publicystyką Lelewela i kreując swoją wizję schyłku Pierwszej Rzeczpospolitej. Uznawany za twórcę szkoły, Walerian Kalinka, pisał: „Upadku naszego przyczyną były nie złość lub podstęp wrogów, nawet nie zdrada tych kilku nędznych na łonie naszym wyjątków, ale własne i to wszystkich grzechy”. Wtórował mu najbardziej znany Michał Bobrzyński: „Złota wolność pozwalała usuwać się od obowiązku wobec ojczyzny, od wojska i od podatku, a resztki skarbu publicznego obdzierać. Złota wolność udaremniała wszelki śmielszy poryw ku wznioślejszym idealnym celom […]. Nie ideały gubiły nas, lecz prywata”.
Konserwatyści krakowscy stworzyli w ten sposób skrzętnie kultywowaną w okresie PRL-u wizję o wyjątkowej niezdolności Polaków do pracy państwowej i skłonności do anarchii.
Królewiacy, nawet w okresie pozytywizmu, mieli choćby Sienkiewicza, który w pisanych „ku pokrzepieniu serc” powieściach budował wizję Polaków tak spiżową, że aż ciężkostrawną. Taki Zbyszko z Bogdańca sam by chyba wszystkich Krzyżaków pokonał, gdyby dać mu więcej czasu. O przewagach Skrzetuskiego nad każdym z przeciwników nie ma nawet co pisać. Nawet warchoł Kmicic odwraca losy wojny ze Szwedami, kontynuując dzieło największego złotowolnościowego warchoła w naszej literaturze – Zagłoby – który, jak wiadomo, „Zdrajcę Radziwiłła spostponował, a regimentarzem będąc, elektora pruskiego do wierności Rzplitej dyscyplinował”.
Linia wychowawcza Drugiej Rzeczpospolitej (szczególnie ta sanacyjna) na krótko pogodziła sporne wizje. Czyn legionowy został powiązany z ukochanym przez Marszałka powstaniem styczniowym, a wizja szlachetnego i rycerskiego Polaka, czynem własnym odzyskującego niepodległość, znalazła potwierdzenie w zwycięskiej wojnie z bolszewikami. Paradoksalnie, oparta na tradycji aktywistycznej, rezerwująca pierwszy rząd foteli na uroczystościach państwowych dla starców – powstańców 1863 r., Druga Rzeczpospolita przeprowadzała jednocześnie bardzo przyśpieszony kurs nowoczesnego patriotyzmu – opartego na budowie Gdyni i COP-u.
W okresie Drugiej Rzeczpospolitej Polska z pewnymi problemami i bólami nadrabiała utracony czas budowy naturalnego systemu lojalności państwowej, która rodziła się w Europie w drugiej połowie XIX w. Tylko ta część Polaków, która żyła w zaborze austriackim, miała szansę czuć związek lojalnościowy ze swoim państwem. Uczyli się na polskim Uniwersytecie Jagiellońskim, partycypowali we władzy: od samorządu, po jej najwyższe szczeble z parlamentem i rządem włącznie. Zabór pruski, nie wspominając nawet o rosyjskim, takiej możliwości nie tworzył.
Trochę Polska, trochę nie
Trauma utraconej w 1939 r. niepodległości, walka z okupantami, akcja Wachlarz i powstanie warszawskie, powojenny opór wobec prosowieckiego reżimu przywróciły i odświeżyły stare spory – aktywistów i ugodowców, rozważania o zdolności Polaków do życia we własnym państwie, pytania: współpracować czy się bić?
Komuniści, nie przyznając się do tego otwarcie, chętnie sięgali po myśli rozbiorowych konserwatystów i ugodowców, wskazując na konieczność odbudowy kraju. Fetyszem stało się magiczne słowo „geopolityka”, sytuujące Polskę w sowieckiej strefie wpływów. Każdy, kto w jakiekolwiek formie przeciwstawiał się systemowi, szybko określany był mianem warchoła – tak jak ci ponoć odpowiedzialni za upadek Rzeczpospolitej w XVIII w.
Trwający obecnie Rok Powstania Styczniowego pokazuje, jak podręcznikowe tezy okresu PRL-u głęboko wbiły się w naszą świadomość. Kiedy czytam o znakomitych koncepcjach Wielopolskiego, żeby wybrać patriotycznie nastawioną młodzież i wcielić ją do wojska rosyjskiego, nóż mi się w kieszeni otwiera. Oceniając sprawę w kategoriach jednostkowych i biorąc na chwilę w nawias patriotyzm należy pamiętać o tym, że poddając się brance, młody człowiek trafiał na 25 lat do rosyjskiej armii, w której za czasów Mikołaja I – ze względu na trudne warunki bytowania –rokrocznie umierało ponad 40 tys. żołnierzy. Do czasu reformy końca XIX w. carskie wojsko stacjonowało w budowanych przez siebie ziemiankach czy namiotach, czyli w warunkach podobnych jak skazani na katorgę, a bez wątpienia gorszych niż skazani na przymusowe osiedlenie. W dodatku zesłanie z zasady trwało krócej. Nawet w kategoriach interesu osobistego – propozycja Wielopolskiego była mało atrakcyjna.
PRL odgrzewał XIX-wieczne spory, mając ku temu sprzyjającą sytuację – układ międzynarodowy do czasu wyboru Karola Wojtyły na papieża i Ronalda Reagana na prezydenta USA był faktycznie beznadziejny dla sprawy polskiej. Stąd i rozważania o sporze postaw, ahistorycznie umieszczone poza kontekstem, w realiach powojennych musiały zmierzać do wzmocnienia postawy ugodowej, kolaboracyjnej.
PRL był także pierwszym w naszych dziejach okresem, który uznać można za wyjątkowy i nienaturalny, ponieważ znaleźliśmy się po raz pierwszy od X w. poza europejskim kręgiem kulturowym i gospodarczym. Kulturowo zamykała nas cenzura i propaganda, gospodarczo – wirtualny system oparty na rublu transferowym i RWPG.
W tych warunkach propaganda łatwo manipulowała historycznymi sporami, zasiewając w nas przekonanie o właściwości tzw. polityki realnej, deprecjonowania czynu zbrojnego powstań narodowych, o ruchach antykomunistycznych nie wspominając. W ten dyskurs włączyło się niesterowanie wielu historyków, zestawiających ofiary i skutki np. powstania warszawskiego i powstania w Paryżu czy Pradze.
Nie jestem „Czechem”
Szczególnie nasi słowiańscy bracia z południa są przeciwstawiani polskiej „nieodpowiedzialności”. Zestawienie Czecha – „mądrego cielęcia, co dwie matki ssie” – i Polaka, szarżującego bez ustanku na kolejnych wrogów, jest popularne i obrazuje różnice mentalnościowe prowadzące nas do zguby, Czechów zaś do szczęścia. Zastrzegam oczywiście, że nie piszę o Czechach – piszę o utartym stereotypie, stawianym za wzór przez ugodowców aktywistom.
Oczywiście, przyjmując stereotypowe myślenie, nie czuję się „Czechem” i jestem z tego dumny. Bo jeżeli trzymać się stereotypów i za cechę „czeskości” uznać poddanie się i pokojowe współżycie w obrębie obcego państwa, to w naszych kategoriach oznaczałoby to współpracę z ochraną, wyrzeczenie się własnej narodowości i wolności osobistej, folkslistę i kolaborację z UB. Jeśli mam szukać korzeni swoich ideowych przekonań, to są to Żołnierze Wyklęci, a nie generał Walter. Powstańcy warszawscy, a nie folksdojcze. Mierosławski, a nie Wielopolski itd. Przy całej świadomości strat, błędów i nieszczęść po powstaniach. Ale czy tak naprawdę jako wywodzący się z rodziny pochodzącej z ziem zabranych mam jakikolwiek mentalny wybór?
Pisałem wcześniej o różnicach zaborowych. Niesłychanie łatwo być „Czechem” w monarchii Habsburgów z premierem Kazimierzem Badenim, studiując na UJ-ocie. A niebywale trudno, bez zaprzeczenia cech uznawanych za wartości nie polskie, lecz ludzkie – jak godność i przyzwoitość – być tymże „Czechem” w opisywanych przez Żeromskiego Kielcach. Znany krakowski publicysta Leszek Mazan – pół żartem, pół serio – występuje czasem pod portretem Franciszka Józefa, z należytą dozą szacunku wypowiadając się o nim per „Najjaśniejszy Pan”. Znajdźcie, proszę, takiego oryginała, który wystąpi pod portretem ostatniego de iure króla Polski Mikołaja II…
Podzieleni Polacy w każdym z zaborów zachowywali się racjonalnie, stosownie do losu, jaki im fundowano. W Galicji byliśmy lojalnymi obywatelami ck monarchii, w Poznańskim może nie najszczęśliwszymi, ale chronionymi przez prawo, w królestwie i na ziemiach zabranych poddani samodzierżawiu, gdzie do utraty suwerenności dochodziła utrata dużej części swobód osobistych i praw obywatelskich. Tam też wybuchały powstania, bardziej chyba z rozpaczy niż ze szczególnych właściwości naszego „charakteru narodowego”. O ile w pozostałych dwóch zaborach liderami opinii polskiej stawali się ugodowcy, parlamentarzyści wiedeńscy czy berlińscy, o tyle w rosyjskim wysiłki ugodowców takich jak Wielopolski czy Dmowski nie były w stanie zatrzymać ruchów wolnościowych.
Bardziej niż Druga Rzeczpospolita los polski zjednoczyła II wojna światowa, poddając wszystkich Polaków traumie obywatelstwa drugiej czy piątej kategorii w zaborczych państwach totalitarnych. Znowu nie dając im wyboru, bo kolaboracja wymagała zbyt dużego jak na kategorie ludzkie samoupodlenia, na które decydowali się nieliczni.
Powyższy wywód służy mi wskazaniu, że ani w naszych dziejach, ani w naszych postawach nie ma nic nienaturalnego i wyjątkowego – albo znajdowaliśmy sobie przestrzeń do w miarę godnego życia i rozwoju, albo o tę przestrzeń się biliśmy. Wszelkie rozważania o szaleństwie aktywistów i zdradzie ugodowców, pisane z perspektywy aparatu pojęciowego XX w., są funta kłaków niewarte. A tym bardziej stawianie tez o wyjątkowości Polaków, ich zdolności lub nie do własnego silnego państwa.
Tożsamość Polaków i patriotyzm dzisiaj
Takie rozważania, oczywiście, musiały się nasilić wraz z odzyskaniem suwerenności w 1989 r. Siły prawicy (paradoksalnie nawet te wywodzące się z ugodowych narodowców) lubią odwoływać się do tradycji aktywistycznej, stawiając jednocześnie tezę o nie do końca odzyskanej niepodległości. Siły lewicy są wyeliminowane z tego dyskursu z racji PRL-owskiego rodowodu. Znaczącej lewicy innej niż postkomunistyczna w Polsce nie ma. Centrum jest zbyt słabe i nie wykazuje inicjatywy, by wyznaczyć ton debaty i odwołać się do najlepszych wzorców, jakie mamy – patriotyzmu państwotwórczego Drugiej Rzeczpospolitej.
Zdominowany przez PiS i Jarosława Kaczyńskiego język polityki znakomicie używa słów: „walka”, „opór”, „podległość”, „hańba”, „kondominium”, „zdrada”, „spisek”, „zamach” i zwrotu „prawdziwy Polak”. W języku tym nie ma miejsca na: „wspólnotę”, „budowę”, „uczciwość”, „lojalność”, „pracę”, „radość”. A właśnie te określenia pomogłyby opisać dzisiaj potrzebny patriotyzm.
Nasza tożsamość to jest ambicja Piastów, wielkość i mocarstwowość Jagiellonów, zdrada potopu szwedzkiego i wiktoria wiedeńska. Nasza tożsamość to powstania narodowe, ale i wysiłek budowy Gdyni oraz COP-u, wielkich inwestycji międzywojnia. Powstańcy styczniowi nie przeszkadzali w wychowaniu młodzieży dwudziestolecia w etosie pracy państwowej. Ten etos i to wychowanie nie przeszkodziło młodzieży w bohaterstwie podczas wojny i po niej.
Fałszywym sporem jest ten, który przeciwstawia patriotyzm ciepłej wodzie w kranach i podatkom. Patriotyzm czasu wojny i niewoli to ten z demonstracjami i protestami, obstrukcją obcego państwa, patriotyzm czasu pokoju to lojalność wobec państwa, wspólny wysiłek na jego rzecz.
To nie przychodzi samo. Polsce brakuje z jednej strony wychowania obywatelskiego, gdzie młody człowiek zyskiwałby wiedzę o własnych prawach i obowiązkach wobec państwa, uczył się kooperacji i życia społecznego. Z drugiej strony zupełnie brakuje dyskusji o polskim interesie narodowym i polskiej racji stanu. Z jednej strony patriotyzm jest zawłaszczany przez grupy odwołujące się do tradycji nacjonalistycznej lub prawicę PiS-owską – obie w entourage’u pochodni, marszów, wrzasków w proteście przeciw prawdziwym i wyimaginowanym wrogom naszej niepodległości. Z marszów tych nie wynika żadne pozytywne przesłanie, a jedynie nienawiść do obcych.
Z drugiej strony mamy próbującego konkurować z nimi prezydenta Bronisława Komorowskiego, pochodniom przeciwstawiającego kokardy narodowe, które nazywa kotylionami. Może i słusznie je tak nazywa, bo całe te obchody z sarmackimi minami głowy państwa aż zmuszają do podśpiewywania:
„Jeszcze jeden mazur dzisiaj, nim poranek świta,
«Czy pozwoli panna Krzysia?» młody ułan pyta”.
A statystyczna panna Krzysia ani z narodowcami, ani z PiS-em, ani z prezydentem nie idzie. Jest na innym balu.
Obie strony atakują archaicznym, XIX-wiecznym rozumieniem tożsamości i patriotyzmu. Wzorcami akademii „ku czci” i marszów w narodowych barwach. Mamy galopującą inflację wielkich słów.
Statystycznemu Polakowi, który zgodnie z logiką czasu pokoju zajmuje się własnymi sprawami, prawica tłumaczy, że nie jest patriotą, nie jest „prawdziwym Polakiem”, jeśli nie maszeruje z pochodniami, nie wierzy w spisek smoleński, nie śpiewa: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”.
Polska ma wszelkie przesłanki ku temu, by stać się zamożnym i stabilnym krajem, w którym rozważania o przyczynach i skutkach powstań zajmować będą jedynie wyspecjalizowanych historyków. W którym rozważania o tożsamości nie będą przeszkadzały w sprzątaniu psich kup po naszych ulubieńcach, w udziale w wyborach, w rozmowie o sąsiedzkich problemach i samoorganizacji dla ich rozwiązania.
Alternatywą dla bogoojczyźnianych pieśni nie jest tylko Palikotowa kontestacja według wzorca „zawsze odwrotnie, nihilistycznie i w sposób oderwany od tożsamości”. Alternatywą dla archaicznego patriotyzmu nie jest jego odrzucenie.
Rozmawiajmy o polskim interesie narodowym, polskiej racji stanu, którą dziś nie są wojny prowadzone w imię mocarstwowych resentymentów, ale długi okres spokojnego rozwoju, owocujący bogactwem i szczęściem obywateli, w którym pracuje się nad wprowadzeniem do tożsamości nie tylko Żołnierzy Wyklętych z ich bohaterskim i beznadziejnym oporem, ale też europejskości – w wymiarze gospodarczym, politycznym i kulturowym. Tu nie ma sprzeczności.
Mamy czas pokoju. Nie marnujmy go.
Liberté! to niezależny liberalny magazyn społeczno-polityczny. „Głos wolny wolność ubezpieczający”. Zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej oraz zachęcamy do prenumerowania.
Nowy miesięcznik społeczno - polityczny zrzeszający zwolenników modernizacji i państwa otwartego.
Pełna wersja magazynu dostępna jest pod adresem:
www.liberte.pl
Pełna lista autorów
Henryka Bochniarz
Witold Gadomski
Szymon Gutkowski
Jan Hartman
Janusz Lewandowski
Andrzej Olechowski
Włodzimierz Andrzej Rostocki
Wojciech Sadurski
Tadeusz Syryjczyk
Jerzy Szacki
Adam Szostkiewicz
Jan Winiecki
Ireneusz Krzemiński
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo