Costa Rica - Bogate Wybrzeże.
Państwo bez armii, przeznaczające 10% PKB na edukację. Kiedyś ktoś tutaj zrozumiał, że bezmyślna eksploatacja natury nie ma przyszłości. Niszczona ziemia staje się jałowa. Zamiast na wyniszczającą eksploatację postawiono na konserwację przyrody. Dochody z turystyki szybko prześcignęły odwiecznych liderów: kawę i banany. Plantacje ustępują miejsca Parkom Natury. Wszystkim się to opłaca... Dla turystów – raj, dla emigrantów z pobliskich państw – eldorado ekonomiczne. Oczywiście wciąż z krzywymi i dziurawymi drogami i chodnikami, nietrakcyjną i biedną zabudową (poza kościołami z czasów Hiszpańskiej potęgi). Wygląda jak typowe "rozwijające się państwo". Jednak w eterze przeważa zadowolenie i radość.
San Jose, stolica, w oczach wędrowca raczej tylko terminal autobusowy. Dla pragnących "nocnych" przygód legalna prostytucja i jej pochodne... Lepiej od razu przenieść się w gościnność pobliskich miejscowości. W miastach i miasteczkach ulice to nie przerwane ciągi sklepów, sklepików, restauracji, barów, ulicznych sprzedawców i targowisk. Zalane tłumem i wypełnione hałasem latynoskiej gwary. Zaraz za miastem dżungla, góry, wulkany i oceany...
Jedno państwo lecz dwa kraje. Wystarczy dotrzeć na wybrzeże Karaibskie aby znaleźć się w jeszcze innym świecie. Tourtugero, kraina żółwi morskich, plaże i karaibski relaks wzmocniony zapachem konopi. Do osady można dotrzeć tylko wodą lub powietrzem. Turystów więcej niż miejscowych. Przemieszczają błotniste dróżki, zanurzają się w dżungli poprzecinanej siecią kanałów, rzek i rzeczek. Inni spacerują po plaży. Idyllę burzą tylko obfite opady z rozrywanej raz na godzinę chmury. 20 minut deszczu, ale 40 minut słońca. Przez to okolica nosi także miano małej Amazonii. Ściany dżungli strzeżone przez kajmany, iguany, jaszczurki, małpy i pracowników Parku Narodowego, bez biletu za 10$ ściany nie przenikniesz. "A najlepszy interes jeśli jeszcze nie wiecie: wypożyczania gumiaków przed dżungli wejściem", dolar za parę. W dżungli mrówki wysilają się przenoszeniem liści z jednej strony na drugą. Zajęcie może bezsensowne, bo przecież po obu stronach jest to samo, jednak musi być w tym coś tajemniczego. My także "przenosimy" te same rzeczy/towary z miejsca na miejsce.
Pogoda, krajobraz, dźwięki, owoce, plaże, palmy, kokosy. Tutaj nie ma potrzeby zmieniać zbyt wiele, wszystko na wyciągnięcie ręki. Tylko lepiej dach mieć szczelny. Nic się nie zmienia przez setki lat. Może tylko poszycie dachu, źródło muzyki, stosunek do morskich żółwich gigantów. Z łatwego łupu stały się magnesem na złoto turystów. W raju nie ma miejsca na rozkwit "wielkich cywilizacji".
Doprawiony chill-out wybrzeża karaibskiego
Wybrzeże karaibskie to kraina ponad podziałami geopolitycznymi Ameryki Centralnej. Ciągnie się wzdłuż wschodniego wybrzeża, od Balizze po Panamę, a może i dalej. Poza Latynosami, sentymentalnie związanymi tymi podziałami, zamieszkuje tu także lud Kreole. Są to Afrykanie przywiezieni kiedyś jako niewolnicy. Łańcuchami związani przez Imperium Brytyjskie, nie Hiszpańskie, mówią swoim angielskim, nie słuchają latino-disco, lecz rasta-reggae. Burzliwe życie ich przodków odbija się w ich zielonych oczach, lub znajomych europejskich rysach. Często mają dredy i generalnie „luza”. Zamieszkują najsłabiej rozwinięte rejony, często nie połączone asfaltowymi arteriami ze stolicami. Żyją wśród kokosów, palm, plaż, skoczno-snujących rytmów reggae, śmiertelnie niebezpiecznych połowów homarów, na szlaku narko-biznesu, pod prażącym słońcem obficie poprzecinanym opadami deszczu. Ich domy stoją na nóżkach zanurzonych w wodzie lub błocie, z widokiem na ocean, dżunglę, lub inną wodę.
Połączeni „Bobizmem”, czyli fascynacją osobą i twórczością Boba Marleya, który jako jeden z nich stał się tu niemal mesjaszem. W barach najczęściej grana jego muzyka. Założenia są proste, reggae, konopie, zabawa i to co „życie przyniesie”. W praktyce przynosi więcej trudnego, a nadużywana marihuana jeszcze bardziej komplikuje stagnacją uzależnienia, pozostawiając snujące się cienie. Na udeptanych ulicach miasteczek palą ostentacyjnie, chociaż oficjalnie zakazane. Zapachem i specyficznym grymasem twarzy, reklamują „zioła”. Popyt jest. Czasem dla zabawy, częściej aby zapchać, choć na chwilę, czarną otchłań serca. Mimo to jest pięknie. Ludzie częściej radośni i przyjaźni. Mieszkańca zachodniej cywilizacji pociąga ten archetyp raju. Turyści często i gęsto wabieni, bądź niesamowitym pejzażem i rytmem życia natury, bądź gwarancją dobrej zabawy, odwiedzają tłumnie Karaiby.
Droga do Tortugero: http://youtu.be/FpLVmkAGiXY
Cerro Chirripo
Akapit krytyki. Kostaryka jest droga. Zbyt droga, w szczególności dla przyjezdnych. Ceny wstępu do parków, czy rezerwatów natury to koszt około 10 – 15 dolarów za dobę. Dla miejscowych wiele rzeczy jest około 5 razy tańsze. Nie wspominając już atrakcji typu gorące źródła, które mogą kosztować nawet 75 dolarów, a przy tym nie być zbyt gorące ... No i piwo w sklepie, mała puszka ponad dolara, ceny w barach/restauracjach zbliżone do tych w USA. No ale to chyba „boli” tylko przez pryzmat „polskiej średniej krajowej”, bo „cywilizowane dochody” oddają się przyjemnościom z uśmiechem na twarzy...
Cerro Chirripo, najwyższy szczyt Ameryki Środkowej, 3820 metrów. Serce parku narodowego o tej samej nazwie. Długość szlaku od bram rezerwatu na szczyt to 19.6 km marszu pod górę. Koszt 40 dolarów. Dwa dni w parku oraz jeden nocleg w schronisku. Pierwszy dzień 14.5 km pod górę do schroniska, drugi dzień, 5.1 km na szczyt oraz 19.6 km w dół bo bram parku.
Idziemy przez tropik zasnuty mgłą, „cloud forest” – dżungla w chmurach. Troszkę niżej pieką promienie słońca, od pewnej wysokości chmura spowija gęstwinę. Gęsta mgła towarzyszy aż do wysokości wolnej od drzew. Idziemy w błoto-glinie, ślisko, wilgotno, gorąco, ciężko, mozolnie na przekór grawitacji. Co kilometr drewniany słup z białym napisem, 1km, 2km, 3km ... Po kilku godzinach zmęczenie potęguje wysiłek. Umysł szuka ratunku aby uwolnić świadomość od ciężaru chwili obecnej. 1470 kroków między słupami, lewa noga w górę, potem prawa. Staję się marszem, częścią dżungli, nagle wyłania się słup z 7km, połowa drogi. Magiczna granica przekroczona, z każdym krokiem bliżej niż dalej. Marsz jednak coraz trudniejszy... Po intensywnej gonitwie myśli, umysł koncentruje się na jednej myśli tworząc nowe światy. Nie jestem już w dżungli, ale przemawiam do tłumów, penetruję kosmos, jestem kimś innym. Przebłysk świadomości, umysł wraca do mozolnej wędrówki. Tak jest lepiej, jestem tym kim jestem, stan tu i teraz, zamienia wysiłek w szczęście chwili.
Dżungla się kończy, znowu w słońcu, a tu dopiero słup obwieścił 10 km. I jeszcze bardziej stromo. Ale od tej chwili towarzyszą nam biegające jaszczurki, krzyczące papugi, ptaki, także te najmniejsze jakże wspaniałe ! Raz po raz świst i koliber zawisa w powietrzu jak mały aniołek, patrzy prosto w oczy i po chwili znika. Wyłania się w innym miejscu, niemal jakby podróżował w ukrytym czwartym wymiarze... Jest tu ich sporo, próbuję upolować zdjęciem, jestem zbyt wolny...
A szczyt, jak to szczyt, warty jest tyle ile wysiłek włożony aby go „zdobyć”. Trwa tylko chwilę, zachwyca jeżeli bogowie w tym samym czasie zaplanowali dobrą pogodę... Mówią, że z wierzchołka widać dwa oceany, Spokojny i Atlantyk. Pogoda piękna, wytężam wzrok, ale widzę tylko jak na linii horyzontu spotyka się niebo z czymś czego nie potrafię zidentyfikować. Może to Ocean...
Szukając wiatru w polu,
dotarłem do Kostaryki.
Wiatru nie znalazłem,
tu nie ma pól ...
Widok z góry: http://youtu.be/kPVXbUuqMt4
Inne tematy w dziale Rozmaitości