I to jest punkt w którym trzeba podjąć decyzję, czy idziemy dalej, czy korzystając z możliwości docierających terenowych autobusów ewakuujemy się do cywilizacji. Za przemawia: zimno (zwłaszcza w nocy), skromne posiłki, brak słońca, kończący się gaz, zimno także w dzień. Przeciw: coraz słabiej kołaczące w głowie motto: wygody, czy przygody?
Nocleg pod wulkanem zakończył się z nadejściem kolejnego zimnego dnia, poszukiwaniem szlaku, który miał być tuż za pagórkiem, oraz wody, która okazała się wyschniętym na pustynny piach korytkiem. Długi marsz w kierunku pierwszych gorących źródeł, które okazały się … Ale o tym w kolejnej notce, póki co przenosimy się kilka dni do przodu, na wielodniową wyprawę przez tęczowe góry.
Do parku narodowego Fjallabak i Borsmork można dostać się na na dwa sposoby: łatwo i drogo, kupując przejazd terenowym autobusem, lub łatwo i tanio, korzystając z uprzejmości mieszkańców Islandii. My wybraliśmy wariant drugi.
Dojazd zajął nam 3 samochody i trochę na pieszo. Czas podróży nie miał znaczenia, bo nocy brak. Pierwszy samochód: Islandczyk, lekarz, chirurg szczękowy i 3 konie, drugi samochód: starsze małżeństwo Islandczyków, trzeci samochód: małżeństwo Islandczyków w średnim wieku. On elektryk jechał na tygodniową zmianę do elektrowni wodnej, ona jechała do domu letniego doglądać swoje konie. Konie na Islandii to częste hobby. Zostawiła nas na parkingu, na którym zaczynała się nasza droga w nieznane.
Ruszyliśmy w kierunku gór tęczowych okrążając aktywny i niebezpieczny wulkan Hekla. Nazwa “tęczowe” odnosi się do mnogości kolorów, którymi połyskują stoki gór, a nie, jakby można było przypuszczać, do kolorowych pasów zdobiących przestrzeń Rejkiawiku i dopingujących miejscową drużynę XXXX+.
Jak raz się ruszy w nieznane, to nie jest tak łatwo się wycofać, bo nie ma jak. Jedyny kierunek to brnąć przed siebie. Kto chodzi, ten wie, że lepiej mieć plecak lżejszy, niż cięższy. Wiemy to i my, dlatego zapasy żywności mamy dopasowane, bardziej do akceptowalnego ciężaru niż przeszacowanych potrzeb statystycznego człowieka. Start, trochę na północ od Rjupnavellir, kres jeszcze nie znany, okaże się w miarę postępu marszruty.
Pod koniec drugiego dnia dochodzimy do Landamannahellir. Co dla moich uszu brzmi jak Kraina Piekielnej Manny, czyli Kraina Manny z Piekła, czyli Kraina Lawy. Kilka domków letniskowych, pole namiotowe, oraz święta grota, w której spali pionierzy, zanim zbudowano domki i drogę dojazdową. Jest już późno, wychodzimy trochę za osadę, rozkładamy się. Trzeciego dnia, dość wcześnie, dochodzimy do osady zwanej Landmannalaugar. I to jest punkt w którym trzeba podjąć decyzję, czy idziemy dalej, czy korzystając z możliwości docierających terenowych autobusów ewakuujemy się do cywilizacji. Za przemawia: zimno (zwłaszcza w nocy), skromne posiłki, brak słońca, kończący się gaz, zimno także w dzień. Przeciw: coraz słabiej kołaczące w głowie motto: wygody, czy przygody?
Przygody. Zimno da się przeżyć, poniżej zera raczej nie spadnie, słońce zawsze może wyjść, 1000 kcal na dobę przez pięć dni, to nie tak mało. Wycieczka wydłuża się o kolejne grube kilkadziesiąt kilometrów. No, ale jakby tak wszystko brać na rozum i przejmować się konsekwencjami, to ludzkość wymarła by bezdzietnie już tysiące lat temu…
Mijamy więc bulgoczące błota, gejzery, wspinamy się wyżej, do granicy śniegu. Umysł z niepokojem rodzi myśli, które krzyczą, o tym, że jak tu spać w takim zimnie, w deszczu, bez należytego posiłku, bez możliwości schronienia i ogrzania się. Idziemy, co ma być to będzie, umysł trochę cichnie, szkoda cennych kalorii na ten niepotrzebny bełkot…
Ciało mądrzejsze, pamięta zamierzchłe pokolenia, zapisane gdzieś w DNA, uspokaja, że takie warunki są w sumie nie aż takie złe. Budzi obrazy z dalekiej przeszłości, gdy chodziliśmy od jaskini do jaskini, bez funkcjonalnych ubrań i wygodnych butów, nieustannie narażeni na kaprys pogody i natury. Bezpośrednie połączenie z życiem odległych przodków przynosi coś na kształt duchowego spokoju.
Dochodzimy do pola namiotowego. Zimno, mokro, wietrznie, źle… Mgła nie pozwala iść dalej, tu trzeba zostać na noc. Ciężką noc. Przynajmniej tyle, że można wejść do prowizorycznego budynku, same ściany, ugotować coś skromnego, lecz ciepłego, nie martwiąc się o deszcz i wiatr…
Rano jeszcze gorzej, ale cóż zrobić, nic, tylko w chłodzie, deszczu i milczeniu złożyć namiot i iść dalej. Pada. Wieje. Mgła. Przemoczeni, ta część szlaku idzie szczytami, pewnie widoki byłyby piękne… Godziny mijają, nic się nie zmienia. Dochodzimy do zimnego, rwącego strumienia, tutaj trzeba zdjąć mokre buty, podciągnąć mokre spodnie, i przejść na drugą stronę…
Wreszcie zaczynamy schodzić stromo w dół. Kilkaset metrów niżej, wychodzimy z mgły, nagle wyłania się słońce. Nie wiem czy to złudzenie. Jacyś ludzie z wdzięczności zaczynają radośnie krzyczeć i bić brawo. Docierające, rozgrzewające promieniowanie elektromagnetyczne, jednak jest prawdziwe…
Czekająca w dole nagroda po tysiąckroć przewyższa włożony wysiłek i zmęczenie ciała. W tej osadzie wyjątkowo jest mała jadłodajnia. Nie mamy wyjścia, musimy wejść, nie bacząc, że w naszej wyobraźni ceny zwalą nas z nóg. Okazuje się, że kawa z dolewką, za jedyne 17 złotych. Pijemy po 3 filiżanki, z dużą ilością mleka i cukru, mimo iż domu takiej profanacji na kawie nawet bym w myślach nie poczynił… Ciepło, siedzimy ponad dwie godziny. Cudowny, ciepły napój, prawie jak pełnowartościowy posiłek. Ale trzeba iść dalej, wyrwać się z objęć syreniego śpiewu. Jeszcze kilkanaście kilometrów i ten dzień się skończy.
Pogoda się poprawia, wciąż wieje i dużo chmur, ale słońce pojawia się coraz częściej. Wraz ze światłem z szarości wyłaniają się tęczowe góry, które będą nam już towarzyszyć do końca wyprawy. Jeszcze kilka rwących strumieni, nawet trochę karłowatych drzew, porozrzucane stadka owieczek. Kolejnego dnia czyste niebo i poryw wiatru, który jak pędzący taran niemal porwał nas wraz z namiotem.
Po 115 kilometrach, późnym popołudniem dochodzimy do Langidalur. Na naszych oczach ucieka ostatni autobus (i dobrze), w plecakach praktycznie nic do jedzenia, w sklepiku na kempingu nic do jedzenia, droga dojazdowa praktycznie nieprzejezdna, na okazję nie ma co liczyć. Rozpacz wkrada się z każdą minutą zapadającego mroku. Dużo by pisać. Cud. Zabiera nas dobry człowiek, który akurat późnym wieczorem zdecydował się wracać do Rejkiawiku. Około 2 nad ranem zostawia nas, dokładnie tam gdzie chcieliśmy dotrzeć, na polu namiotowym w Hveragerdi, gdzie podobno są gorące źródła…
Link do pierwszej części:
Islandia, część I: Wulkan
Inne tematy w dziale Rozmaitości