Dorwałem się do lewicowej amerykańskiej gazetki “Time”, która opisuje szczyt Trump-Kim. Oczywiście amerykańscy liberałowie są krytyczni wobec zawartego porozumienia. Jest to zrozumiałem, ponieważ wszystko co robi Trump to faszyzm/totalitaryzm/rasizm (niepotrzebne skreslić). Jednak czytając artykuł “The 'dare me' doctrine” przypomniały mi się słowa Korwina na temat amerykańskiej sceny politycznej: “lewica to łajdaki, ale mądre – prawica jest głupia, ale wojownicza”. Właśnie – czy to było mądre posunięcie ze strony Trumpa? Spotykając się z Kimem uznał on północnokoreański reżim za partnera do negocjacji. Wydaje się, że nie było to potrzebne. Jeszcze jakiś rok temu Trump groził Korei Północnej zniszczeniem w razie wystrzelenia głowicy nuklearnej w kierunku Ameryki. To jest chyba jedyny język jaki rozumieją ludzie pokroju Kim Dzong Una. Z drugiej strony – zakładnik Kima, czyli Korea Południowa zapewne ma dość życia w ciągłym strachu przed nuklarną zagładą i chciałaby załatwić sprawę “polubownie”. Bo trzeba pamiętać o tym, że głównym przegranym konfliktu USA -NK byliby właśnie południowi Koreańczycy.
Trump działa niekonwencjonalnie i z tego czerpie swoją siłę. Według jego doradczyni Kellyanne Conway wręcz mówi swoim współpracownikom: “spróbujmy zrobić to inaczej”. W normalnych warunkach przygotowanie takiego szczytu trwałoby miesiącami. Najpierw pracowaliby dyplomaci obu stron ustalając szczegóły, a sami przywódcy spotkaliby się, żeby “dopiąć” umowę i żeby pokazać się dziennikarzom. Wiadomo, że Trump tak nie postępuje – on przyszedł z biznesu, w którym metoda działania jest taka, że gdy pojawi się okazja, to trzeba JUŻ podjąć decyzję. Tak było też w tym przypadku: w Białym Domu pojawili się południowokoreańscy dyplomaci informując prezydenta, że Kim jest gotowy do rozmów. Podobno Trumpowi podjęcie decyzji zajęło kilka minut, a swoje zamiary sformułował w prostych słowach: “zróbmy to chłopaki – let's do it, fellas”. Także niekonwencjonalne było poinformowanie opinii publicznej o planowanym szczycie – zrobili to w imieniu Amerykanów Koreańczycy z południa. Jak widać Trump od początku nie trzymał się protokołu.
Sekretarz Stanu Mike Pompeo odbył dwie podróże do Pjongjangu, z których wrócił z trzema więzionymi tam amerykańskimi obywatelami. Miało to pokazać szczerość intencji komunistycznego reżimu, jednak dwa tygodnie przed planowanym szczytem Trump dowiedział się, że jeden z ważniejszych polityków północnokoreańskich nazwał wiceprezydenta Pence'a “politycznym manekinem” i groził nuklernym pokazem siły. Wyglądało to tak, że Kim nie traktuje Amerykanów poważnie. Trump podyktował list do Kima, w którym poinformował go o odwołaniu szczytu. W liście tym prezydent USA zwrócił się do Kim Dzong Una słowami “jego ekscelencja” i wyrażał nadzieję, że nie będzie musiał użyć przeciwko młodemu dyktatorowi potencjału nuklearnego Stanów Zjednoczonych. Poskutkowało. 2 czerwca w Gabinecie Owalnym pojawia się prawa ręka Kim Dzong Una niejaki Kim Jong Czol(?) z listem, w którym Kim prosi o spotkanie z Trumpem we wcześniej ustalonym terminie.
Dalsza historia jest już dobrze znana – doszło do porozumienia i gdyby na miejscu Trumpa był Obama sprawa laureata pokojowej nagrody Nobla wydawałaby się przesądzona. Pytanie zasadnicze: czy Kim Dzong Un rzeczywiście zrezygnuje z broni nuklearnej, tak jak się do tego zobowiązał? Jest to według mnie mało prawdopodobne. W polityce – szczególnie zagranicznej – liczy się przede wszystkim siła. Korea Północna gospodarczo ledwo zipie i bez zniesienia sankcji pewnie kolejne setki tysięcy umrą tam z głodu. Komunistów z Korei to nie wzrusza, jednak pewnie zdają sobie sprawę z tego, że świat im ucieka i jedyne, co czeka ich reżim, to powolne gnicie. Więc ich motywy wydają się zrozumiałe – rezygnujemy z broni nuklearnej, ale w zamian za to rozwiniemy gospodarkę. Jednak Kim i jego ludzie nie są chyba na tyle głupi, żeby nie wiedzieć, że bez bomb atomowych Trump słysząc o propozycji negocjacji ze strony Korei Północnej mógłby ich jedynie wyśmiać?
Inne tematy w dziale Polityka