Nie miałem co robić w święta to oglądałem mecze NBA. To jest taka liga koszykówki, gdzie jest 29 drużyn z USA i jedna z Kanady (Toronto). W tej lidze dobre jest to, że jak już ruszy sezon to mecze są codziennie, nawet w Boże Narodzenie (sic!), więc jest co oglądać. W sumie jak się na to spojrzy tak obiektywnie, to chłopaki lekko nie mają. Wiadomo – pieniądze z tego są - i to duże, ale... żeby dzień narodzin Jezusa Chrystusa obchodzić na boisku do koszykówki?
Niedawno swoje święto miał były skrzydłowy Los Angeles Lakers Kobe Bryant. W Ameryce jest taka świecka tradycja, że jak jakiś sportowiec wybije się ponad innych to numer z jakim grał na koszulce staje się “zastrzeżony”i wisi pod sufitem hali jego klubu. Kobe grał z dwoma – 8 i 24 – więc już żaden gracz Lakers koszulki z tymi numerami nie założy. I bardzo dobrze, bo mieliśmy do czynienia z graczem epickim (w potocznym znaczeniu tego słowa). Porównanie do Michaela Jordana nasuwa się samo ze względu na styl gry obu zawodników. Kobe zresztą nie ukrywał, że wzorował się na Jordanie. Różnica między nimi jest jednak zasadnicza i powoduje ona, że ja wyżej stawiam Jordana – a chodzi o kwestię otoczenia w jakim obaj grali od początku kariery. Jordan musiał przejść cały proces od gry w drużynie bez perspektyw, poprzez stawanie się ekipą solidną (pozbawioną jednak odporności psychicznej), do utrzymania przez długi czas mistrzowskiego poziomu. Czyli przez większość czasu była to droga pod górkę. Kobe miał znacznie łatwiej. Lakers nie byli budowani poprze nabór zawodników z ligi uniwersyteckiej, tylko transfery z innych klubów, a marka Lakers przyciągała gwiazdy z Shaquillem O'Nealem na czele. Tak więc Kobe już po czterech latach był mistrzem NBA (Jordan po siedmiu). Tym samym nie musiał zmagać się z taką presją jak Jordan.
Sytuacja zmieniła sie po roku 2004, kiedy Detroit Pistons gładko pokonali Lakers w serii finałowej. Z taką mentalnością jaka dominowała w Los Angeles (każda większa porażka=depresja) drużyna w tym składzie była nie do utrzymania. I tutaj na scenę wchodzi Kobe Bryant. Jedyny zawodnik Lakers, który był zdeterminowany, żeby udowodnić... no właśnie... co udowodnić? Przecież facet był trzykrotnym mistrzem NBA.
“There was no way that I was playing again with Shaq because I wanted to prove to all you motherfuckers that I did not need him.”*
“Mowy nie było, żebym znowu grał razem z Shaq'iem, ponieważ chciałem udowodnić tym wszystkim sk*******om, że nie jest on mi do niczego potrzebny.” [tłumaczenie moje]
I to świadczy według mnie, że Bryant na pewnym etapie swojej kariery doszedł do wniosku, że nigdy nie zostanie uznany za jednego z najlepszych (a takie były jego ambicje), jeśli nie poprowadzi do mistrzostwa drużyny, której to ON jest liderem. Nie muszę chyba dodawać, że mu się to udało i to dwukrotnie.
To jest kwestia mentalności. Talentów w NBA nie brakuje. Być może są to nawet najwięksi atleci w zawodowym sporcie. Ale kto o nich będzie pamiętał za dziesięć lat? A w przypadku Bryanta mamy do czynienia z kimś kto – pomimo sukcesów, po których można już było osiąść na laurach – zdecydował się wziąć na siebie obciążenie psychiczne, które wynikało z przewodzenia drużynie mającej ambicje mistrzowskie. Nie jest to oczywiście jedyny zawodnik, który postępował w ten sposób. Ale czy Tim Duncan albo Dirk Nowitzki byliby w stanie stworzyć taką legendę, nawet gdyby chcieli to zrobić? Myślę, że nie i nie tylko dlatego, że nie przypominają Michaela :)
Święta bez Kobe'ego (a NBA tak układało terminarz, żeby Bryant nie mógł spędzić tego czasu z rodziną) to jak święta bez Kevina.
*Cytat pochodzi z książki “Showboat” Roland Lazenby
Inne tematy w dziale Sport