Nuda, nuda, nuda. Czeka nas kolejny (trzeci z rzędu) finał pomiędzy Golden State Warriors a Cleveland Cavaliers. Obie drużyny nie przegrały jak dotychczas w playoffs meczu i nic nie wskazuje na to, żeby tak się stało przed serią finałową. Warriors prowadzą 3-0 w serii przeciwko San Antonio Spurs i prawdopodobnie już jutro awansują do serii finałowej. Cavaliers prowadzą z Boston Celtics „tylko” 2-0, ale biorąc pod uwagę to, że następne dwa mecze grają w Cleveland, a także styl w jakim dotychczas ogrywali Celtów (w meczu nr 2 po pierwszej połowie prowadzili różnicą 41 punktów!) nic nie wskazuje na to, żeby także oni w drodze do finału przegrali mecz. Skrzydłowy Warriors Kevin Durant na pytanie czy rozgrywki nie są zbyt przewidywalne odpowiedział: „If you don't like it, don't watch it.” Jasne.
Może kilka słów o tym kim jest Kevin Durant. Jeden z największych talentów w historii koszykówki, gracz o wzroście 2.10 m (Wikipedia podaje 2.06 m), który potrafi trafić do kosza z każdej pozycji, co powoduje, że nie można przeciwko niemu zastosować skutecznej obrony. Doprowadził Oklahomę City Thunder do finału w 2012 roku. Najlepszy gracz NBA (MVP) w roku 2014. Czterokrotny król strzelców Ligi. Dwukrotny złoty medalista olimpijski (Londyn, Rio). Czego mu brakuje do uznania go za zawodnika w pełni spełnionego? Oczywiście mistrzostwa NBA. Ten cel zrealizuje prawdopodobnie w ciągu kilku najbliższych tygodni, ale styl w jakim to osiągnie pozostawi... jakby to ładnie napisać... wiele do życzenia. Chodzi o to, że facet kieruje się w swojej karierze zasadą: jeśli nie możesz ich pokonać, to się do nich przyłącz. Ta drużyna w której teraz gra (Warriors) pokonała rok temu jego poprzednią drużynę (Thunder), mimo że Warriors przegrywali już w serii 1-3. Ta drużyna w której teraz gra rok temu wygrała w sezonie zasadniczym 73 mecze, bijąc tym samym rekord Chicago Bulls z Michaelem Jordanem. Ta drużyna w której teraz gra rok temu prowadziała w serii finałowej przeciwko Cavaliers 3-1 i przegrała, stając się pośmiewiskiem Ligi. Jeśli przegrają w tym roku to... Ale nie przegrają. Nie z takim składem.
Co się stało z NBA, że na rywalizację trzeba czekać aż do serii finałowej? Na ogól za winnego podaje się niejakiego LeBrona Jamesa (dyskusje na temat tego, czy jest on lepszy od Michaela Jordana trwają już od jakiegoś czasu). To właśnie James w 2010 roku postanowił przenieść się z Ohio na Florydę i zdominować Ligę na długie lata mając za partnerów z drużyny (Miami Heat) takie gwiazdy jak Dwayne Wade i Chris Bosh. Zgadzam się z tym. Są jednak dwie istotne różnice.
-
Miami Heat nie było drużyną, która dominowała w NBA. Po mistrzostwie z 2006 roku pozostały już wtedy tylko wspomnienia.
-
Miami Heat nie stało na przeszkodzie Cavaliers w drodze do serii finałowej.
Tak więc w przypadku Jamesa nie można mówić o mentalności kogoś, kto po prostu idzie na łatwiznę. No dobrze, on też wybrał latwiejszą ścieżkę, ale w 2010 roku w Miami dopiero trzeba było stworzyć mistrzowską drużynę, a w Oakland taka drużyna istnieje już od dwóch lat. Dlatego NBA staje się nie tylko nudna, ale – co gorsze – także żałosna. Jest coraz mniej zawodników, których Amerykanie określają jak „competitors” - takich dla których ważna jest sama rywalizacja. Wiadomo że każdy zawodnik chce osiągnąc mistrzostwo. Ale przecież liczy się też styl w jakim się wygrywa.
Jedyna nadzieja w Cleveland Cavaliers. Jeśli aktualni mistrzowie NBA zagrają tak jak rok temu, to możemy przynajmniej na koniec sezonu zobaczyć mecze, które nie są rozstrzygnięte po pierwszej połowie.
PS NBA oglądam już tylko z przyzwyczajenia.
Inne tematy w dziale Sport