Podczas niedawnego pobytu w Barcelonie po udawanym zachwycie budowlami Gaudiego, tapasami, flamenco i „atmosferą południa” wstąpiłem do Muzeum Katalonii. Chciałem się po prostu dowiedzieć co to jest ta Katalonia (sic!). Nie miałem za dużo czasu, ponieważ znudzona małżonka szybko opuściła muzeum, żeby „pospacerować”, więc musiałem dokonać wyboru - co jest warte zwiedzania, a co można pominąć. Wjechałem więc na ostatnie piętro, aby zapoznać się z historią najnowszą tego regionu. Tam oczywiście dowiedziałem się, że Katalonia to sól ziemi hiszpańskiej (taka była wymowa tej ekspozycji - nie wiem czy to prawda) i że mimo kłód rzucanych pod nogi jej mieszkańcom region ten rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatnio. Czyli standardowe muzeum wychwalające region, który je finansuje.
Ale, ale, ale... W pewnym momencie „doszłem” do ekspozycji przedstawiającej lata 30-te XX wieku. Dowiedziałem się o utworzeniu Republiki Katalonii. Z opisu wynikało, że był to tzw. koniec historii po którym zapanowała powszechna szczęśliwość. Znając trochę historię (historia a lá Wołoszański to też historia) coś mi zaczęło „świtać”. Z tego co wiem w latach 1936-39 przez Hiszpanię przewaliła się krwawa wojna domowa.
Pozwolę sobie zacytować Bogusława Wołoszańskiego (TW „Ben”) z jego książki Wiek krwi (rozdział Złoty poligon).
„Jose Maria Gil-Robles, przywódca prawicowych ugrupowań w parlamencie, 16 lipca [1936] wyliczał efekty aktywności komunistycznych i lewackich ugrupowań: 160 spalonych kościołów, 269 politycznych morderstw, 1287 napadów, 69 zniszczonych lokalii partii politycznych, 113 strajków generalnych, 10 splądrowanych redakcji gazet.”
O tym w Muzeum Katalonii ani słowa. A przecież był to dopiero początek. Bilans hiszpańskiej wojny domowej (według Wołoszańskiego) to: 200 tys. poległych żołnierzy obu stron, około 400 tys. ofiar głodu, chorób, morderstw popełnionych przez OBIE strony. Pół miliona Hiszpanów musiało opuścić ojczyznę w obawie przed prześladowaniami.
Ja nie usprawiedliwiam generała Franco, mimo że walczył z komuną. Dobrze, że mówi się o zbrodniach popełnionych przez jego ludzi. Jeśli ktoś np. zmarł z głodu w wyniku działań Falangi to obciąża to jego sumienie. Przedstawmy też jednak ofiary tzw. republikanów. I powiedzmy też jasno, kto im pomagał. Bo wychodząc z Muzeum Katalonii wiemy tylko tyle, że faszysta Franco wymordował miłujących pokój republikanów.
Ponury okres w historii Hiszpanii miał trwać do 1975 roku, czyli do śmierci dyktatora. A później... nastąpił rozkwit. Samochody, lodówki, pralki, kolorowe telewizory. Hiszpania zaczęła się modernizować. Prawdopodobnie kolorowe telewizory były w Hiszpanii już w pierwszej połowie lat 70-tych. Podejrzewam też, że Hiszpanie wcześniej niż Polacy zaczęli jeździć samochodami a lá maluch. No ale zwiedzając Muzeum Katalonii można odnieść wrażenie, że na takie luksusy trzeba było czekać aż do objęcie władzy przez lewicę. No i jeszcze „swobody obywatelskie”. Ale to chyba oczywiste.
Opuszczając Muzeum Katalonii mijałem zdjęcia uśmiechniętych Hiszpanów. Nie jakieś modelki i modele, tylko zwykli ludzie z ulicy. To chyba wystarczy, żeby zwiedzającemu wdrukowało się w świadomość, że to co zostało zniszczone przez reżim Franco udało się odbudować, umocnić i że teraz wystarczy pilnować, żeby „zdobyczy socjalizmu” nikt ludowi nie odebrał. A że jest to manipulacja? Że gdyby nie Franco to Hiszpanie mieliby prawdopodobnie zamiast kolorowych telewizorów i swobód obywatelskich puste półki i zamordyzm?
A kto ze zwiedzających zdaje sobie z tego sprawę?
Inne tematy w dziale Kultura