Zakończył się sezon zasadniczy w National Basketball Association. Najwięcej zwycięstw w tej części rozgrywek odnieśli San Antonio Spurs, którzy po raz trzeci w ostatnich czterech sezonach mają najlepszy bilans wygranych do porażek w konferencji zachodniej. Dzięki temu drużyna ta będzie miała przewagę własnej hali w rozgrywkach playoffs, co w oczywisty sposób zwiększa ich szanse na zdobycie mistrzostwa.
Fenomenem tej drużyny jest według mnie to, że potrafi się ona podnieść po dotkliwych porażkach i grać w następnych rozgrywkach tak, jakby nic się nie stało. Oczywiście chodzi o to, że starają się grać lepiej, a nie, że się nie przejmują wynikiem, jak na przykład nasza reprezentacja piłkarska. Pisząc o dotkliwych porażkach mam na myśli takie, kiedy włożono ogromny wysiłek w odniesienie zwycięstwa i pokonano wiele przeciwności tylko po to, by przewrócić się tuż przed metą.
Dwa lata temu Spurs kończyli sezon zasadniczy serią 10-0 i przeszli pierwsze dwie rundy playoffs nie przegrywając meczu. W finale konferencji na ich drodze stanęli "młodzi gniewni" z Oklahomy, którzy pod względem talentu ustępowali jedynie mistrzom Miami Heat. Na temat tej rywalizacji napiszę tylko tyle, że po meczu nr 2 komentatorzy zastanawiali się czy Spurs będą pierwszą drużyną, która zdobędzie mistrzostwo wygrywając z każdym przeciwnikiem do zera ( w playoffs gra się do czterech zwycięstw).
Osobiście nie kibicuję żadnej drużynie i oglądając mecze staram się nie angażować emocjonalnie. Po prostu oglądam NBA dla samego widowiska. Szanuję nawet "najbardziej znienawidzoną drużynę Ameryki" (kibice NBA wiedzą o kim piszę), bo pogodzenie tylu gwiazd w jednej drużynie też jest sztuką. Jednak podczas oglądania szóstego meczu finałów 2013 byłem całym sercem za Spurs. Gdy do końca zostało już tylko pół minuty i drużyna z Teksasu prowadziła pięcioma punktami, poczułem ulgę, że jednak po raz kolejny udowodniono wyższość drużyny, w której zawodnicy poświęcają indywidualne osiągnięcia dla - przepraszam za patos - dobra ogółu. Te ostatnie pół minuty czwartej kwarty szóstego meczu finałów NBA 2013 mogę określić osobiście jako moje najbardziej traumatyczne (serio) doswiadczenie kibica koszykówki. W tym meczu była co prawda jeszcze dogrywka, ale byłem dziwnie pewien, że ta rywalizacja została już rozstrzygnięta. Meczu nr 7 Spurs "nie mogli" wygrać z powodów, o których nie będę się tu rozpisywał.
No więc tak: Spurs znowu są najlepsi i znowu nie zdobędą mistrzostwa. Z tym że trzeba pamiętać o czterech tytułach, jakie zdobyli w latach 1999-2007, więc to nie jest tak, że ciągle przegrywają.
Czołowi zawodnicy zbliżają się do wieku emerytalnego. Lider drużyny Tim Duncan 25 kwietnia skończy 38 lat, Manu Ginobili to 36-latek, średnia drużyny to 28 lat (dużo). Chociaż może ważniejsze jest to, że zawodnicy są już syci i trudno im znaleźć motywację. Trzon tej ekipy to trio Duncan-Parker-Ginobili, czyli przyszli członkowie koszykarskiego hall of fame z mistrzowskimi pierścieniami i tytułami MVP. Konkurencja jest ogromna. W konferencji zachodniej aż 7 drużyn wygrało 50 lub więcej meczów. Jedyni w lidze, którzy wygrali ich ponad 60 to oczywiście Spurs.
Jak oni to robią? Nie znam się na koszykówce, więc nie będę się silił na odpowiedź. Chcę tylko zwrócić uwagę na osobę Gregga Popovicha. To jego 18 sezon z tą drużyną. W tego typu pracy normalne jest, że po jakimś czasie następuje "zużycie materiału" i trzeba szukać nowych ludzi ze świeżymi pomysłami. Popovich jest tutaj wyjątkiem potwierdzającym regułę. Jednak "Pop" to nie tylko wybitny trener, ale także wyrazista osobowość. Poznać to można najlepiej po jego stosunku do dziennikarzy sportowych. Jest dla nich bezlitosny, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Dzięki niemu konferencje prasowe po meczach stają się częścią widowiska, a nie tylko nudnym rytuałem z tymi samymi banalnymi pytaniami. Popovich może się wydawać na tych konferncjach arogancki odpowiadając jednym zdaniem (albo słowem!) na długie pytanie dziennikarza, ale przecież często jest tak, że ci tzw. dziennikarze sami mogliby sobie na własne pytania odpowiedzieć.
DZIENNIKARKA: Tony Parker był od samego początku agresywnie kryty przez Mario Chalmersa. Dlaczego tak rzadko penetrował pod kosz i oddawał rzuty z nieprzygotowanych pozycji?
POPOVICH: Ponieważ był agresywnie kryty.
Popovich oczywiście trzyma drużynę krótko, żądając od zawodników pełnego zaangażowania. Oczywiście pozbywa się ze składu tych, którzy próbują podważać jego autorytet i nie ma znaczenia, że jest to gwiazda pokroju Stephena Jacksona. Oczywiście jest oskarżany o trudny charakter. Ale jest coś, co wyróżnia go spośród innych wybitnych coachów. W tym sezonie żaden z jego zawodników nie grał dłużej niż - średnio- 30 minut w meczu. Jeżeli ktoś ze składu wydaje się zmęczony bradziej niż zwykle podczas długich serii meczów wyjazdowych Popovich wpisuje go na listę kontuzjowanych i wysyła do domu, narażając klub na kary finansowe (zgoda że dotyczy to tylko zawodników pierwszej piątki, ale to oni grają najwięcej).
Trener Chicago Bulls Tom Thibodeau wyznaje zasadę "go hard or die trying". Efekt? Jego najlepszy zawodnik Derrick Rose w ciągu ostatnich dwóch sezonów rozegrał 10 meczów. Trener Los Angeles Lakers Mike D'Antoni tak forsował Kobe Bryanta, aż ten zerwał ścięgno achillesa. Być może 38-letni Tim Duncan nadal należy do najlepszych zawodników w lidze właśnie dlatego, że przez całą profesjonalną karierę grał dla trenera, który nie pozwolił go "zajechać".
Powtórzę to, co napisałem wcześniej: o źródłach sukcesów Spurs niech się wypowiadają ci, którzy posiadają wiedzę na temat koszykówki. Ja na koniec zacytuję tylko samego Popovicha:
"Możesz sto razy uderzyć w skałę i nie pojawi się na niej żadna rysa. Uderzysz po raz sto pierwszy i skała pęknie na pół. Musisz wiedzieć, że nie spowodowało tego ostatnie uderzenie, ale wszystkie poprzednie."
Inne tematy w dziale Sport