Boston Celtics zabrakło jednego meczu, żeby wygrać rundę playoffs przegrywając w niej 0-3. Ten mecz rozgrywany był w Boston Garden, więc tym bardziej jest to bolesna porażka dla wicemistrzów NBA, którzy – jak spodziewali się tego wszyscy oprócz kibiców Miami Heat – mieli dokonać tego jako pierwsza drużyna w historii ligi. Od początku meczu numer 7 ton nadawała drużyna z Florydy, pozwalając Celtics na zdobycie tylko 15 punktów w pierwszej kwarcie. Dopiero trzynasty rzut za trzy punkty - oddany przez Ala Horforda - okazał się celny. Zdobywanie punktów stanowiło dla Celtów wyzwanie – potrzebowali siedemnastu minut, żeby mieć ich na koncie 25. Heat potrafili wytrzymać w obronie nawet akcje ponawiane przez rywali po zbiórkach na atakowanej tablicy. Celtics niby zmniejszali dystans i doszli Heat na osiem punktów, ale zaraz celny rzut Butlera znowu dał jego drużynie bezpieczną przewagę. Celtowie wydawali się zmęczeni trwającą dwa tygodnie serią.
Taka sytuacja z trzeciej kwarty: bohater meczu numer 6 (trafił w ostatniej sekundzie) Derrick White zdobywa 8 punktów w 75 sekund i nagle mamy wynik 51-59. Jimmy Butler przy piłce, decyduje się wejść pod kosz, ale nie rzuca tylko podaje do Caleba Martina – a ten trafia z wyskoku. Właśnie zaufanie do takich zawodników jak Martin i Gabe Vincent powoduje, że Heat mają tyle opcji w ataku. Nawet przy średniej dyspozycji utytułowanych zawodników jak Butler, Love czy Lowery – zawsze jest ktoś, komu można oddać piłkę i liczyć na jego celny rzut. I tacy zawodnicy nie mają zahamowań przed oddawaniem rzutów, kiedy tylko nadarzy się okazja. Przykładem tego jest Max Strus, który nie zastanawiał się nawet sekundę, stojąc osiem metrów od kosza. Przymierzył. Trafił. Gdy w podobnej sytuacji spudłował Vincent, nikt nie miał o to do niego pretensji. Obrońca zostawił cię na wolnej pozycji to rzucaj, zamiast na siłę szukać lidera drużyny, aby ten mógł oddać „swój” rzut. Widać tu świetną pracę trenera Erika Spoelstry, który – żeby nie przedłużać wątku – poprowadził Heat do serii finałowej. Po raz drugi w historii drużyna rozstawiona z ostatnim numerem w konferencji awansowała do finału. Poprzedni taki przypadek miał miejsce też w konferencji wschodniej, kiedy w 1999 roku New York Knicks wygrali trzy rundy playoffs, by polec dopiero przeciwko bezkonkurencyjnym San Antonio Spurs.
Tak więc awans kopciuszka do walki o tytuł już się kiedyś wydarzył. Natomiast nie wydarzyło się nigdy, żeby Denver Nuggets zagrali o mistrzostwo NBA. Jest to zasługą przede wszystkim Serba Nikoli Jokica, mającego statystyki w tegorocznych playoffs 30/13/10 przy skuteczności rzutów 54%. Jest to obecnie najlepszy zawodnik w NBA, który nie otrzymał nagrody MVP dla najbardziej „wartościowego” gracza w tym sezonie tylko dlatego, że istnieje niepisana zasada, że nie przyznaje się takiej nagrody temu samemu koszykarzowi trzy razy z rzędu. Szkoda. Paradoksalnie najlepszy sezon w swojej karierze Jokic zakończy bez tego wyróżnienia, bo jednak trzeba tutaj zaznaczyć, że to Nuggets, zaczynający serię od dwóch meczów we własnej hali, są w tej rozgrywce faworytami. W drodze do finału przegrali tylko trzy mecze, najlepiej grając w finale konferencji przeciwko Los Angeles Lakers wygrywając z nimi 4-0. Nie brano ich poważnie jako kandydatów do tytułu, nawet pomimo tego, że mieli najlepszy bilans w konferencji po sezonie zasadniczym. Jedyny problem może polegać na tym, że są niedoświadczeni i mogą nie unieść ciężaru spoczywających na nich oczekiwań. Tylko jeden zawodnik pierwszej piątki ukończył 30 lat i to on – Kentavious Caldwell-Pope – wie jak się zdobywa mistrzostwo. Dokonał tego w 2020 roku z Lakers. Chociaż dla niego też może to być nowe doświadczenie, ponieważ mistrzostwo zdobył grając w „bańce”, kiedy – jak sam powiedział – mógł się skupić tylko na koszykówce, ponieważ udział mediów został ograniczony, a kibiców wręcz wyeliminowany, podczas rozgrywek czasu pandemii. Tym razem będzie inaczej i to na pewno także będzie wpływało na nastawienie psychiczne, związane z presją sprostania oczekiwaniom. Po drugiej stronie „prawdziwe” mistrzostwo zdobyli już Kyle Lowry, Kevin Love i Udonis Haslem (ciekawe czy Spoelstra wpuści go na boisko).
Ktokolwiek wygra serię finałową NBA 2023 otworzy – przepraszam za patos – nowy rozdział w historii koszykówki. Zwycięzcę poznamy najpóźniej 18 czerwca. Pierwszy mecz dzisiaj w nocy.
Inne tematy w dziale Sport