Ewangelie są bez wątpienia sprawozdaniem historycznym. Przekazują opis faktów, które się wydarzyły. Zgodność ich relacji z tymi faktami nie ulega wątpliwości. Można powiedzieć nawet, że natchniona prawdomówność Ewangelistów uczyniła z ich przekazów jeden z najszczerszych, najwierniejszych, najwiarygodniejszych dokumentów historycznych. Niemniej owa ścisła historyczność opisów ewangelicznych nie zmienia w niczym faktu, że wiele z zanotowanych w nich wydarzeń różni się od wszystkich innych dziejowych wydarzeń tym, że są jeszcze ponadto tajemnicami. Ale tajemnice to nie mity. Mit jest prawdą zaklętą w formie baśni. Tajemnica jest prawdą przyobleczoną w szatę faktu. Jest ona wcieleniem pewnych prawd, wcieleniem tej samej natury co Wcielenie Słowa, gdyż jest Jego promieniowaniem. O słowach Ewangelii można by powiedzieć to, co św. Augustyn mówił o ciele Chrystusa: Ciało jest tylko Jego naczyniem, lecz pamiętajcie, że nie jest ono tym, czym On jest.
Przede wszystkim trzeba przystąpić do sprawy, która dla wielu nawet szczerze wierzących dusz jest przedmiotem zwątpienia, żeby nie powiedzieć zgorszenia: mianowicie powściągliwości relacji ewangelicznych dotyczących Maryi, usuwania Jej w cień, jak gdyby odsunięcia Jej od udziału w życiu i działalności Syna.
Ta trudność jest kluczem do tego życia, które na kartach Ewangelii przesuwa się w ukryciu, w milczeniu, w głębokim cieniu, w przeciwieństwie nie tylko do postaci samego Chrystusa, lecz również do postaci Apostołów, uczniów, niewiast. Początek Ewangelii oświetla wprawdzie Maryję wielkim snopem blasków, tajemnicami Zwiastowania, Nawiedzenia, Narodzenia, Ofiarowania w świątyni, ucieczki do Egiptu, rodzinnego życia w Nazarecie, uległości Jezusa pacholęcia. Ale ten rzut światła padający na Maryję od Jezusa, który w początkach swego życia jest jak gdyby z Nią nierozerwalnie zrośnięty, gaśnie i nagle i bezpowrotnie od chwili, gdy Chrystus rozpoczyna działalność publiczną.
Kiedy Chrystus zaczyna działać i nauczać, jak powiadają Dzieje Apostolskie (I. 1), gdy słowom Jego mądrości zaczynają towarzyszyć cuda Jego potęgi i łaski Jego miłosierdzia, gdy powołuje Apostołów i spośród grzeszników zbiera sobie grono uczniów ,i przyjaciół, gdy rodziną swą nazwie różnych przygodnie spotkanych braci i siostry", gdy niby ognisko gorejące wchłania w siebie całą ludzkość - jedna tylko osoba znajduje się poza kręgiem Jego zainteresowań czy obcowania z Nim. A kiedy pojawia się dwa czy trzy razy, to tylko po to, by potem zapaść w jeszcze większe zapomnienie. Umiłowany Syn Jej serca i żywota szczodrze szafuje uznaniem, pochwałą, tytułami; tym, do których są one zwrócone, zapewniają „chwałę, nigdy nie gasnącą. O Janie Chrzcicielu powie Jezus, że jest większy niźli prorocy, a nawet że nie masz od niego większego pomiędzy zrodzonymi z niewiasty. Szymona zapewni, że jest opoką pod budowę Kościoła, którego nie przemogą, piekielne bramy. Setnikowi i Kananejce złoży hołd podziwu samego Boga dla cudu wiary. „Nie znalazłem tak wielkiej wiary w Izraelu" (Mt. 8, 10), „O niewiasto! Wielka jest wiara twoja" (Mt. 15, 28). Tłumacząc Marię przed Martą nie zawaha się powiedzieć, że obrała cząstkę najlepszą. A imię Magdaleny w glorii nie milknącej pochwały przekaże Ewangelii, gdziekolwiek głoszona będzie. Znużony usiądzie na cembrowinie studni, czekając na Samarytankę, stanie w obronie cudzołożnicy, upomni się o cześć należną wdowim groszom, nie oprze się boleści wdowy z Naim. Nawet przywalony krzyżem, lżony przez oprawców, omdlewający, skatowany, nie potrafi przejść obojętnie obok łez niewiast jerozolimskich. Dla każdego znajdzie słowo niezapomniane, wyraz miłości czy podziwu. Dla celników i złoczyńców, dla cudzoziemek i prostytutek, dla tłumu domagającego się Jego śmierci, dla własnych katów, nawet dla murów jerozolimskich. Na każdego człowieka, na każdą rzecz padnie promień Jego serca. Na Matkę - nic.
A raczej nie nic... Ale to niepojęte słowo: „Zostaw to mnie, niewiasto (J. 2, 4), które brzmi jak odwołanie czy sprostowanie tamtych słów: „Błogosławionaś ty między niewiastami (Łk. 1, 42). Bo czy ta „Błogosławiona nie wydaje się na pozór najbardziej zapoznaną między niewiastami? Taki był hołd złożony Jej Macierzyństwu. Jeśli Ewangelia wspomina o tym, że Maryja choć z daleka, towarzyszyła Synowi, to tylko po to, by zaznaczyć, że nie zwracał na Nią żadnej uwagi. Wolno Jej było zaledwie wmieszać się w otaczający Go tłum. A gdy i z tego tłumu odezwie się głos, który wyprzedzając niezliczone głosy przyszłych pokoleń wzniesie okrzyk na Jej cześć, Chrystus -- jak gdyby chcąc Matkę pochwały pozbawić - zastosuje ją do ogółu wybranych. W chwilach ważkich, jak na szczycie Taboru, nie ma mowy o Maryi. Dopiero na Kalwarii wysuwa się znów postać współuczestniczki udręki i bólu. Lecz „i tu Ukrzyżowany zauważy Jej obecność tylko po to, by zrzec się Jej na korzyść ucznia.
Śmierć Chrystusa, kiedy „wszystko się wykonało, nie kładzie kresu zapomnieniu o Maryi. Poprzez chwałę i radość Zmartwychwstania milczenie o niej trwa, nawet pogłębia się przez kontrast.
Chrystus został złożony do grobu Chrystus i Zmartwychwstał. Co to za wydarzenie dla matki, zwłaszcza dla takiej matki jak Maryja! Kto będzie pierwszoplanową postacią tych scen? Kto ostatni pożegna to ciało skatowane? Kto pierwszy powita jego triumf? Kto jak nie Ona? Ona, nieodłączna towarzyszka wszystkich cierpień, doświadczeń, upokorzeń ciągnących się jednym pasmem od żłobka aż po krzyż. Kto więc jak nie Ona powita nieśmiertelny blask wielkanocnego poranka, któż otrzyma przed Wniebowstąpieniem ostatnie błogosławieństwo odchodzącego Syna, kto będzie Go odprowadzał wzrokiem aż poza ten obłok, co skrył Go przed oczyma ludzkimi, lecz nie mógłby Go skryć przed oczyma Matki?
W ewangelicznym opisie tych wiekopomnych zdarzeń nie ma ani słowa o Maryi. To przemilczenie jest tym bardziej znamienne, że na tle chwalebnych tajemnic każda postać, każdy najdrobniejszy szczegół rysują się ostro, nabierają znaczenia.
Kto wypowie szczęście, Magdaleny, która Go pierwsza ujrzała! Jak szczęśliwe, święte niewiasty, które Go za drugim razem ujrzały i uwielbiły przypadając mu do nóg. I, uczniowie z Emaus, z którymi rozmawiał idąc, nim poznali Go po łamaniu chleba! I, zgromadzani, do których przyszedł przez zamknięte drzwi! I , Tomasz, któremu kazał włożyć palec w ranę swego boku! Jak niewymownie szczęśliwi, wszyscy, którzy Go na tym świecie tak jak oglądali, jak dane będzie oglądać Go w niebie!
Ale wśród tych różnorodnych i rozlicznych scen „szczęś1iwych brak jednej tylko postaci. Maryja nie występuje w żadnym z tych ewangelicznych obrazów przepełnionych chwałą i radością. Można by mniemać, że zeszła już z tego świata, gdyby wzmianka w Dziejach Apostolskich, aż zdumiewająca po tak uporczywym milczeniu, nie wspominała o Jej obecności w Wieczerniku jerozolimskim, wymieniając zresztą, imię Matki Jezusowej na samym ostatku.
Takie są ramy Jej życia: ukrycie, milczenie, cień. Ramy tym bardziej zagadkowe że nikt w Ewangelii nie zwraca nawet uwagi na ich osobliwość. Ten mrok spowijający Matkę Chrystusową jest sam przez się jeśli tak można powiedzieć mroczny, ciemny, niewyjaśniony. Jak gdyby w porozumieniu ze wszystkim, co spycha ją w cień, sama Maryja nie występuje z żadnym czynem, żadnym słowem, które by mogło zwrócić na Nią uwagę. Sama poniekąd usprawiedliwia owo zupełne pominięcie Jej Osoby.
Nic tak nie odsłania prawdy jak szczerość.
Po tym, co wyżej powiedziano, czy jest możliwe, czy byłoby po prostu zgodne ze zwykłym zdrowym rozumem, aby Matka Chrystusa, zapowiedziana od początku świata, oglądana w tęsknych wizjach proroczych, do której Anioł Najwyższego przybył z poselstwem i hołdem, łaski pełna i błogosławiona między niewiastami, o której dobrowolną i przemyślaną zgodę ubiegał się sam Pan nad Pany, która stała się Matką, a pozostała Dziewicą, Świątynia Boga żywego, powitana przez Elżbietę słowami natchnionymi przez Ducha Świętego, która sama, za podwójnym natchnieniem tego Ducha Miłości i Przedwiecznego Słowa noszonego pod sercem, wyśpiewała wielkość własną i chwałę nieśmiertelną w tym niezrównanym kantyku wdzięczności i pokory, gdzie wyczekująca tęsknota wieków ubiegłych zlewa się z chwałą wieków, które przyjdą, słowem, żeby Matka Chrystusowa - aby Ona właśnie zasłużyła sobie tylko na zapomnienie, pominięcie, upokorzenie, zapoznanie, jakie Ją w drugiej części Ewangelii spotyka ze strony Syna, który wszak był samą Sprawiedliwością, Dobrocią i Prawdą?
Taki stosunek Jezusa do Matki bardziej uwłaczałby Jemu samemu niźli Jej. Toteż od razu narzuca się pytanie, czy owo niewątpliwie zamierzone pominięcie Maryi, zamiast być wyrazem lekceważenia, nie było wyrazem hołdu? Czy nie było co najmniej ważką tajemnicą, zjawiskiem niezwyczajnym, i nie dającym się wytłumaczyć w sposób naturalny, nasuwającym przypuszczenie, że kryje się w nim jakiś nadrzędny sens, jakiś wielki, utajony zamysł, jakaś prawda, która zastanawia, pobudza do myślenia, przyzywa wysiłek woli i rozumu w tym samym stopniu co i wiary.
Gdy wyłuska się tę prawdę spod osłony pozorów, okaże się, że wśród nauk ewangelicznych nie ma chyba - po nauce krzyża bardziej wymownej niż ta, która płynie z milczenia i mroków osnuwających Maryję, że to milczenie, ten mrok są spośród wszystkich promieni Chrystusowych najbardziej chyba świetliste, najbardziej promienne.
W tych dociekaniach nad tajemnicą ukrycia, w jakim upłynęło życie Maryi, pomocny nam będzie autor, który tę tajemnicę najgłębiej pojął i najtrafniej uchwycił. Autor, którego świadectwo niewątpliwie wzbudzi zdurnienie, ale powinno wywołać również zawstydzenie ze strony wielu katolików nie pojmujących należycie niezrównanej chwały Maryi. Tym „panegirystą jest... Luter.
Opowiadają, że pewien miłośnik osobliwości całą Iliadę przepisał tak drobnymi literami na tak cieniutkim papirusie, że cały swój rękopis zmieścił w łupinie orzecha.
Imię „Matka Jezusowa zawiera w sobie poemat, którego wszystkie chóry anielskie nie zdołają nigdy wyśpiewać do końca. Oto, co mówi o tym Luter:
„Być Matką Boga jest przywilejem tak wielkim, tak zaszczytnym, że przechodzi wszelkie rozumienie. Żadne wywyższenie, żadna szczęśliwość nie może się porównać z chwałą osoby, która jedyna spośród całego rodzaju ludzkiego została wyniesiona do tego nie mającego sobie równych przywileju, ażeby mieć z Ojcem niebieskim wspólnego Syna. W tym jednym słowie mieści się cała chwała Maryi. Nikt nie zdołałby nic wspanialszego na Jej cześć powiedzieć, nawet gdyby posiadł tyleż języków, ile jest kwiatów i traw na ziemi, gwiazd na niebie i ziaren piasku na dnie mórz.
Zatem mówiąc, że Maryja jest Matką Boga, Ewangelia wyczerpuje tym jednym słowem wszystko, co w ogóle największego powiedzieć można na Jej cześć. Tym samym stawia Ją na wyżynach, do których nie zdołałyby się wznieść wszystkie hołdy całego świata.
Ten sposób przedstawienia Maryi jest w Ewangelii niezmiernie charakterystyczny. Zazwyczaj czytelnik dowiaduje się bądź o pokrewieństwach ewangelicznych postaci, bądź o ich zawodzie. Ich osobowość jest zawsze tak czy inaczej przedstawiona w oderwaniu od ich roli i posłannictwa. Z Maryją dzieje się całkiem inaczej. Widać Ją zawsze w jakimś tajemniczym odosobnieniu od wszystkiego, co Ją otacza, co jeszcze mocniej podkreśla Jej całkowitą przynależność do Jezusa. Nic nie wiadomo ani o świcie, ani o zmierzchu jej życia. Pojawia się i znika pod tym jedynym imieniem, w tej jedynej roli: Matka Jezusowa. Jej Macierzyństwo i Ona - to jedno.
I Macierzyństwo to nie jest tylko tytularne. Przez lat trzydzieści, czyli znacznie dłużej niż zwykłe matki, Maryja czynnie sprawuje swój macierzyński urząd. Cześć Boska oddana Jezusowi przez wysłanników nieba i ziemi przypada niemal wyłącznie na okres Jego dzieciństwa, czyli wtedy - gdy spoczywał w ramionach i na kolanach Maryi.
To Macierzyństwo, czynne przez cały czas ukrytego życia Zbawiciela, stało się bierne od chwili, gdy rozpoczyna się Jego życie publiczne. Wówczas Maryja znika, Jej postać zaciera się coraz bardziej. Ale podobnie jak Chrystus był Bogiem przez wszystkie lata, które spędził w ukryciu, tak i Maryja w tym skrywającym Ją cieniu nie przestaje być Matką Boga.
Boskość Jezusa była ukryta przez cały czas, który był okresem panowania Maryjnego Macierzyństwa, a funkcja Maryjnego Macierzyństwa stała się ukryta z chwilą, gdy Boskość Chrystusa zaczęła działać, tak że bierne życie Chrystusa odpowiada czynnemu życiu Maryi, a bierne życie Maryi - czynnemu życiu Chrystusa.
Z ukrycia Boskości Jezusa pod skrzydłami Maryjnego Macierzyństwa i to przez cały niemal ciąg Jego życia - spłynęła na Nią chwała tak wielka, że nie zdoła jej w niczym przyćmić wyraźnie celowe odsunięcie Maryi przez Jezusa na krótki czas Jego działalności publicznej. Ce1owe, gdyż zarówno ukrycie Maryi jak ukrycie Jezusa jest tajemnicą brzemienną w prawdy równie wielkie, jak pouczające,
Gdy Jezus ukazuje się światu i wszyscy, którzy się z Nim stykają, w ten czy inny sposób biorą udział w tym największym. wydarzeniu, są tak czy inaczej wpleceni w Jego działalność - Maryja nie odzywa się ani słowem, nie bierze widocznego udziału w Jego życiu. Ale jakie właściwie słowa mogła wypowiadać Ta, która wydała na świat samo Słowo? Jakich cudów mogła dokonywać Ona, która sprawiła cud nad cudami?
Toteż słowa, czyny, działalność zewnętrzna nie mogły już nic przydać do tej najwyższej miary. Mogły ją tylko pomniejszyć. Jedynie milczenie zdolne było dorosnąć do tej wielkości, jedynie cień mógł stanowić tło takiego blasku. Kto tego nie pojmuje, tym samym dowodzi, że nie wie, iż dla wyrażenia rzeczy najwyższych, najintensywniejszych nie ma doskonalszych środków ekspresji nad milczenie, ciszę, mrok. Po dziewiczym urodzeniu Syna Bożego Maryja musiała nadal pozostać Dziewicą nienaruszoną. Również po wyrzeczeniu swego Fiat, po wyśpiewaniu swej wdzięczności nie mogła wypowiadać już innych słów, dokonywać innych czynów.
Wszystkie te przyczyny tłumaczą dobrowolne milczenie Maryi. Ale nie wyjaśniają najbardziej tajemniczej strony zagadnienia: postępowania Jezusa wobec Matki. Zrozumiale jest, że Maryja sama usuwała się w cień, że Ewangeliści, wierni prawdzie, przedstawili Ją tak, jak Ją widzieli, Natomiast trudno zrozumieć, jakie przyczyny złożyły się na to, że sam Jezus Ją od siebie odsuwał, że Jej jednej okazywał obojętność.
Punktem wyjścia rozważań pozostają konkretne fakty.
Pierwszym z tych faktów jest to, że Maryja jest najświętszą ze wszystkich istot stworzonych. Stopień świętości ludzi, którymi Bóg się posłużył dla objawienia światu swego Syna, odpowiadał zawsze wielkości i rodzajowi ich posłannictwa. Bóg każdy stan darzy szczególnymi lakami, które dlatego właśnie zwiemy „łaskami stanu". Im wyższy jest ten stan i wyznaczona mu rola, tym większe są łaski z nim związane. Ewangelia ukazuje, jak to sam Bóg niejako własnoręcznie urabia swe narzędzia nadając im wartość dostosowaną do przeznaczonego im posłannictwa. Pan zapewnia Piotra: Szymonie, Szymonie, oto szatan zapragnął, aby was przesiał jako pszenicę, ale ja prosiłem za tobą, aby nie ustała wiara twoja; ty zaś nawróciwszy się w przyszłości, utwierdzaj braci twoich" (Łk. 22, 31). Szaweł powalony na damasceńskiej drodze jest mianowany naczyniem wybranym" (Dz. Ap. 9, 15). A Jan Chrzciciel zostaje już w łonie matki uświęcony jako ten, który ścieżki Pańskie miał prostować.
Toteż Maryja przeznaczona do najwyższego I najściślejszego zjednoczenia z Jezusem, która przed wszystkimi innymi miała, wydając Go na świat, objawić Go światu, musiała posiąść stopień świętości wyrastający ponad wszelkie porównania.
Niemniej, prawdzie tej przeciwstawia się drugi fakt, że Jezus, tak hojny w szafowaniu objawami miłości i uznania, Ją pominął niemal całkowicie. Te dwa fakty są równie oczywiste, jak przeciwstawne. I nie można ich od siebie odłączyć. Bo nie tylko współistnieją one obok siebie, ale stanowią jedną całość jak dwa oblicza jednego medalu. Musi zachodzić pomiędzy nimi jakiś logiczny związek.
I tak jest rzeczywiście. Maryja została pominięta i odsunięta właśnie z racji i w stosunku do swej świętości. Jej świętość zaś wymagała tego pominięcia I zapomnienia.
Syn Człowieczy przyszedł zbawić i leczyć. To jest Jego jedyne posłannictwo. Samo Jego imię określa Jego misję. Jezus znaczy: „Zbawca. „Przyszedł bowiem Syn Człowieczy, aby zbawił, co było zginęło (Łk. 27, 11), „nie przyszedł wzywać sprawiedliwych, ale grzeszników, „został posłany do owiec, które zginęły (Mt. 15, 24). Cała Ewangelia rozbrzmiewa tym orędziem, ilustrowanym za pomocą coraz to innych, a zawsze jednakowo wymownych obrazów i przypowieści, z których każda w odmiennej formie wyraża tę samą prawdę. Oto pasterz porzuca na pustkowiu dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, aby zdążać co sił w poszukiwaniu jednej, zagubionej. A radość z odnalezienia tej jedynej przewyższa radość z zachowania tamtych wielu. Jezus nie poprzestanie na zapowiedzi, że będzie ścigał zagubioną, że nie spocznie, aż ją odnajdzie; uważa za konieczne dodać, że aby tego dokonać, nie zawaha się porzucić na pustyni, opuścić, zostawić bez opieki aż dziewięćdziesiąt dziewięć owiec wiernych. Nie zadowoli się oświadczeniem, że odszukanie zbłąkanej napełni go radością, lecz dodaje, że radość ta będzie większa, od tej, którą Mu sprawia ocalenie całego stada (Łk. 15,7).
A potem padną te wstrząsające słowa: „Człowiek pewien miał dwóch synów z których jeden stal się synem marnotrawnym, drugi pozostał wierny bez załamań. Aż po wielu przygodach na szlakach grzechu ,i nędzy zbieg postanowi wrócić do ojcowskiego domu. Ojciec z daleka ujrzy go idącego, a który tego powrotu czekał i wypatrywał bezustannie. Zanim marnotrawca zdąży przemówić, już obejmą go ojcowskie ramiona, przywrze do jego czoła ojcowski pocałunek. Szata olśniewającej czystości przyoblecze sponiewierane ciało, na zbrukany palec wsunięty zostanie pierścień wybrańca. Tuczny, najcenniejszy cielec padnie ofiarą ku uczczeniu ojcowskiej radości. I zasiadłszy do stołu poczęli się weselić". Ale starszy syn, ten, którego wierność nie znała wahań, nie jest obecny na uczcie. Zapomniany w polu, gdzie mozolił się od świtu, jest z dala od domu i nikt nie myśli iść po niego. Dopiero gdy wieczorem powracał, „posłyszał muzykę i taniec". Wtedy dobry syn „oburzył się i nie chciał wnijść". A gdy „ojciec wyszedłszy począł go prosić", odpowiada z żalem: „Oto przez tyle lat służę tobie i nigdym nie przestąpił rozkazu twego, a nigdyś mi nie dał koźlęcia, abym ucztował z przyjaciółmi mymi. Skoro jednak przyszedł tu ten syn twój (wg mnie niegodny bym go nazywał bratem), który roztrwonił z nierządnicami majętność swą, zabiłeś mu tuczonego cielca". A mógł dodać: „I nawet nie zaprosiłeś mnie na ucztę! Zapomniałeś o mnie razem z moją pracą i moją wiernością!"
I co odpowiada na to ojciec? Odpowiada słowami, o których za mało się pamięta, które zbyt rzadko wynurzają się spod fali ludzkich żalów:
„Synu, tyś zawsze ze inną i wszystko, co moje, twoje jest. Należało wszakże weselić się i ucztować, gdyż to jest brat twój, który umarł był, a ożył, zaginął był, a odnalazł się! (Łk. 15, 11-32).
Postępowanie Jezusa potwierdzało Jego słowa. Otoczony tłumem grzeszników i celników, żył w ich towarzystwie, obcował z nimi, ucztował. Zgorszonym faryzeuszom odpowiadał: „Zdrowi nie potrzebują lekarza, ale którzy się źle mają. Nie przyszedłem bowiem wzywać sprawiedliwych, ale grzeszników (Mk 2, 17). Jako Zbawca muszę szukać zagubionych, jako lekarz muszę odwiedzać chorych, jako Odkupiciel muszę wyzwalać uwięzionych. Przestaję tylko z nimi, gdyż dla nich jedynie przyszedłem na ten świat.
Stąd w Ewangelii wybór Jego ulubieńców. Na czele swego dzieła postawi Piotra, który wie, co to słabość, gorycz zaprzaństwa i odkupieńcza potęga skruchy. Pierwszym Ewangelistą będzie Mateusz, dawny celnik. Pierwszym, na światową skalę, głosicielem Dobrej Nowiny stanie się ten, który pod imieniem Szawła był jej najzażartszym prześladowcą. Nieczysta Samarytanka będzie powiernicą najwyższych tajemnic Jezusowego posłannictwa. Publiczna grzesznica zostanie zaszczycona najpoufniejszą Jego przyjaźnią i łaskami, a pierwszym zbawionym będzie notoryczny zbrodniarz!!!.
Czyż należy coś jeszcze „do tych słów dodawać, by wyjaśnić zapomnienie, ukrycie, w które Chrystus usuwa swą Najświętszą Matkę? Wszak to właśnie Jej czystość niepokalana, Jej niewzruszona wierność zasłużyły na to zapomnienie. Pozorna oziębłość Jezusa dla Niej jest najwspanialszym świadectwem jakie mógł złożyć Jej najwyższej świętości. Syn Człowieczy pomija Markę jak lekarz, który przychodząc do chorych pomija zdrowych.
Inne tematy w dziale Kultura