25.10 w łódzkim Studio w ramach tegorocznej edycji międzynarodowego festiwalu Soundedit odbyło się jedno z najważniejszych wydarzeń koncertowych bieżącego roku - jeżeli nie ostatnich lat. Nie spodziewałem się, że będzie mi dane zobaczyć na żywo, za jednym zamachem takich tuzów muzyki elektronicznej jak DAF i Nitzer Ebb. Mistrzów i wiernych uczniów, ojców założycieli i godnie rozwijających sukcesorów stylu zwanego EBM - utanecznionego industrialu. Oczywiście obie załogi nie wyczerpują listy pionierów ale są to bez wątpienia kluczowi gracze (a raczej byli bo czasy swojej świetności mają już przecież dawno za sobą). Warto podkreślić, że obie grupy wystąpiły w oryginalnym składzie.
Zaczęli Panowie z Nitzer Ebb, czyli Douglas McCarthy, Bon Harris, David Gooday, Simon Granger. Obecność dwóch ostatnich sprawiła, że kolektyw Nitzer Ebb Produkt funkcjonuje w historycznie pierwszej odsłonie jaka do życia została powołana w hrabstwie Essex w 1982 roku. Wszystko dzięki reaktywacji jaka miejsce miała w 2018 roku. Zbiegło się to idealnie z wznowieniem dyskografii.
Zastanawiałem się do ostatniej chwili co zaprezentują brytyjscy pionierzy Electro Body Music. Marzyłem i chyba nie tylko ja o wiernym odtworzeniu brzmienia z czasów świetności czyli przełomu lat 80./90. Dziwnie elegancko odziani w czerń Brytyjczycy przelecieli się co prawda po najważniejszych płytach ale jednak w uwspółcześnionym wydaniu. Nie twierdzę, że było coś w tym złego ale przez to występ miał na mój gust zbyt ujednolicone brzmienie. Co na swój sposób odwołuje się do przemysłowego potraktowania własnej twórczości - przez samych twórców przekornie sprowadzonej nie do dzieła sztuki a konsumpcyjnego produktu. Jednak to już nie było militarystyczne, surowe show przesiąknięte zimnowojennym klimatem… Mimo wszystko ekspresji i wszechobecnej zajadłej ironii odmówić nie sposób. Wszystko za sprawą frontmana i wokalisty w osobie Douglasa McCarthiego, który co prawda nie reprezentował sobą takiego dynamizmu scenicznego jak to miało miejsce trzy dekady temu. Jednak żywiołowości z jaką klepał monotonne frazy oraz to jak wzmacniał przekaz mową ciała rekompensowało z nawiązką.
W tej materii McCarthiemu nie ustępował Bon Harris, który komicznie pląsał przy elektronicznej perkusji, wywijał, machał, raz na jakiś czas wygenerował jakiś dźwięk. Był bardzo pocieszny w przeciwieństwie do dwóch, statecznych skrzydłowych obsługujących „laptopy”. Cóż taki urok elektronicznej muzyki, rewolucja technologiczna wszak nie ominęła nawet Kraftwerk...
O ile do brzmienia można było mieć pewne „ale”, to już w kwestii repertuaru wybrzydzał nie będę. Silna reprezentacja pierwszych dwóch albumów tj. That Total Age (1987) i Belief (1989) euforycznie nakręcało publiczność, która z przyjemnością oddawała się rytmowi mechanicznej muzyki. Z utworu na utwór fani reagowali co raz bardziej żywiołowo. Trudno się dziwić, skoro od samego początku bombardowano „Blood Money”, „For Fun”, „Captivate”, „Hearts and Minds” – wiązankę z Belief (1989) przerwały dopiero dwa mocarne numery z Showtime (1990) – „Getting Closer” i „Lightning Man”. Środek setu wypełniły rodzynki o wspólnym depechowym mianowniku: najświeższy w zestawieniu „Once You Say” z ostatniego albumu (na którym właśnie w tym utworze gościnnie głosu użyczył Martin Gore), zaakcentowano również okres współpracy z Alanem Wilderem za sprawą „Come Alive” z EPki As Is (1991) i „Ascend” z Ebbhead (1991). Drugą część koncertu wypełniły głównie miazgatorskie hiciory z debiutu z „Join in the Chant” i „Murderous” na czele.
Fakt zagrania 2/3 materiału z drugiego albumu nie powinien dziwić wszak płyta ta w tym roku skończyła trzydzieści lat. Co dodatkowo podkreślono wyświetleniem motywu z jej okładki zestawionej z symboliką szaty zdobiącej poprzedniczkę.
Nitzer Ebb dwukrotnie bisował najpierw najbardziej ekspresyjnym i bezkompromisowym utworem „Alarm”. Gdzie mikrofon został przejęty przez drącego się wniebogłosy Davida Goodeya – po „przestaniu” całego koncertu, na koniec w końcu się wyżył. Był to jeden z ciekawszych momentów, przerywający dotychczasową monotonię – szkoda, że takich atrakcji nie było więcej, bo jak widać i słychać było potencjał drzemie nie tylko w wokaliście.
Na drugi i ostatni bis Nitzer Ebb przygotował coś specjalnego. Utwór jeszcze z okresu singlowego, poprzedzającego długogrający debiut. Mowa o „Warsaw Ghetto” i sądzę że nie był to zbieg okoliczności, że akurat tym utworem kończyli swój występ w Polsce.
DAF
Czy to holenderska marka ciężarówek? Nie! to Deutsch Amerikanische Freundschaft - kamień węgielny, pod tym szyldem kryje się jedna z pierwszych grup, które odważyły się połączyć elektronikę, synthpop z (post)punkiem, tworząc znaczący odprysk w historii muzyki industrialnej.
Wokaliście Gabrielowi ‘Gabi’ Delgado-Lópezowi oraz perkusiście Robertowi Görlowi stawia się poważne zarzuty: należą do głównych podejrzanych o stworzenie podwalin dla współczesnej muzyki tanecznej.
O ile Douglas McCarthy jawił się jako zwierzę, tak Gabriel Delgado-López okazał się wcieloną bestią sceniczną, którego zapału nie było wstanie ostudzić litry wylewanej na siebie wody.
To było porażające, wigor, mimika, całokształt choreografii, w której w centrum był siłą rzeczy Gabi. To co wyczyniał przez cały występ - trudno opisać. Było to widowisko „jednego aktora”, pełne prowokacji utrzymanej w dobrym smaku, niespotykanej, szczerej ekspresji i autentycznego entuzjazmu z występowania na scenie. Gabi przeżywał każdy wyśpiewywany tekst, oddając swoimi minami i gestykulacją przekaz w taki sposób, że słuchacz nieznający języka szprechanego mógł z łatwością domyśleć się kontekstu.
Trzeba podkreślić, że DAF był do bólu konsekwentny, język niemiecki nie ograniczał się jedynie do wykonywania własnej twórczości, wszelkie zapowiedzi i pogadanki z publicznością również były po niemiecku.
Jego kompan grał na jak najbardziej żywym zestawie perkusyjnym... niczym nieskrępowany puszczał podkład z płyt kompaktowych. Czynił to absolutnie niedyskretnie. W normalnych okolicznościach uznano by to za niewybaczalną potwarz - ale że płynie w żyłach duetu (elektro) punkowa krew, uznać to można za swego rodzaju manifestację, może nawet prowokację? Zaś odtwarzacz kompaktowy za artefakt, silnie związany z epoką przełomu lat 80./90. – czy cokolwiek zmieniłoby, gdyby podkład był puszczany z płyty winylowej lub po prostu z komputera?
Zaskakujące było to, że DAF odpalał hicior za hiciorem z złotego okresu trylogii z lat 1981-1982.
Większość z tego co pragnąłem usłyszeć i spodziewałem się gdzieś pod koniec, na finał bądź bisy rzucono na pierwszy ogień: „Der Mussolini”, w którym Gabi przechodził samego siebie, żywo i dosadnie wzmacniać przekaz stosownymi gestami – dacie wiarę, że niemiecki zespół wykonuje na koncercie salut rzymski? (sic)
Dla wielkiego miłośnika Laibach możliwość usłyszenia „Alle gegen Alle” w oryginale było spełnieniem jednego z muzycznych marzeń. To samo tyczyło się wyżej wspomnianego „Der Mussolini”, który również miał doczekać się coveru, ale ostatecznie doczekał się mocnego hołdu w postaci jednego z największych przebojów Słoweńców pt. „Tanz mit Laibach”.
Zresztą co tu się dziwić, skoro owa trylogia była wypchana po brzegi hiciorami jak „Sato-Sato”, „Sex unter Wasser” czy „Liebe auf den ersten Blick” i „Alles ist gut”, którymi zespół bisował. DAF nie ograniczał się jedynie do słynnego tryptyku sięgając po mniej znane płyty np. po Die Kleinen und die Bösen (1980), z którego wykonano zadziorny „Nachtarbeit”. Również pod względem różnorodności DAF mistrzowsko górował nad Nitzer Ebb, choć i Niemcom zdarzały się jednostajne bloki, ale taki też jest przecież urok gatunku. Gdzie pewna doza mechaniczności i powtarzalności jest po prostu konieczna.
Wracając do sfery brzmienia to nagłośnienie było idealne, selektywne, na odpowiednim poziomie głośności tak żeby słuchacza nie zmęczyć intensywnością. Wszak był to festiwal producentów muzycznych - wszystko musiało być jak w zegarku. Optimum osiągnięto choć odnosiłem wrażenie, że Nitzer Ebb było ciutkę przebasowane. Przez co muzyka traciła na głębi. Zdecydowanie tego błędu nie popełniono w przypadku nagłośnienia DAF.
Ciekawym dla mnie zawsze aspektem na tego typu gigach jest wczucie się niektórych fanów, którzy nosili fryzury z epoki. Nadaje to kolorytu zwłaszcza, że mowa o słuchaczach, których w czasie świetności grup występujących nie było jeszcze nawet na świecie… Sądzę, że dla obu grup było to szczególnie miłe, że nie zostali reliktem, że sięgają po ich twórczość kolejne pokolenia słuchaczy.
Oba występy były jak bezcenna wycieczka do skansenu EBM, było momentami archaicznie i przedpotopowo ale tak właśnie miało być, tego świadomie oczekiwałem. Można było na żywo posłuchać i zobaczyć twórców pogranicza muzyki elektronicznej, przedsionka muzyki techno, która została bezwzględnie zmieciona przez raveowy potop lat 90.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura