Premierowy materiał, wydany po tylu latach przez częstochowskich pionierów doom metalu w Polsce, to była nie lada niespodzianka. 21 lat po The Earth (1997) Mordor wreszcie powrócił i nie bójmy się tego stwierdzić, z swym absolutnym opus magnum.
Od dłuższego czasu krogulce ćwierkały o powrocie Mordor, dokonano nawet do tego poważnych przymiarek ale wszystko rozchodziło się po zmurszałych kościach… musiał nastąpić wreszcie odpowiedni moment.
Oficjalnie zespół reaktywował się w 2014 roku w niemal oryginalnym składzie – jedynie sekcja rytmiczna uległa zmianie, ale ona akurat od początku była „ruchoma”. Po godnie wydanych wznowieniach dwóch pierwszych nagrań w 2016 roku, powrót okazał się faktem. Już na debiucie Mordor potrafił wyzbyć się banału. Już na tych pierwszych nagraniach zespół potrafił utkać wyjątkowy nastrój, przykuć uwagę, zaskoczyć słuchacza zupełnie niespodziewanym zwrotem akcji.
O ile Prayer to… (1993) była płytą skutą arktycznym lodem. To Darkness… (2018) dojmująco absorbuje wszelkie ciepło i światło. To emocjonalna czarna dziura, która na przemiennie zasysa i wyrzyguje negatywne emocje.
Like the phoenix from the ashes
We will rise and rise again only greater
Darkness falls
(…)
Join us! Fall to your knees
Beg for forgiveness and show loyalty
Only those carrying Mordor’s mark
Will earn redemption and respect
Mrok zapada, zwiastun nowego początku. Z czeluści ran wykwity ostatnich skrzepów sinego światła zastygają w wiecznym niebycie…W „Darkness Fall” Mordor prezentuje swe nowe potężne, odrodzone wcielenie. Jest to manifestacja potęgi jaka w sobie kryje ciemność, która wyziera z każdego dźwięku. Mglisty początek z zawoalowaną grozą. Dostojna zrezygnowana deklamacja, która jest przysłowiową ciszą przed burzą. Doskonałe wprowadzenie, uchwalono tym samym nowy hymn Mordor.
W połowie utworu ambientowy pasaż Dariusza Borala ścina w lodowatej zadumie trwania i wyczekiwania. Proste ale jakże skuteczne. Po chwili wracamy do przewodniego ciężaru. Wokalizy Pawła Zielińskiego: od gardłowego skarżącego growlu po rozdzierający wrzask o sile lodołamacza .
Tajemnicze klawiszowe wprowadzenie na miarę intrygującego tytułowego akronimu „L.U.C.I.F.E.R.”. Mechaniczna bezduszna podwójna stopa Stormblasta gęsto pracuje drenując odmęty tajemnicy. Zresztą ogólnie partie perkusyjne charakteryzuje na tej płycie odhumanizowana precyzja. Mozolne, pełne bólu gitarowe umartwianie, zasnute uduchowionym mglistym chórem majaczącym w oddali. Pod koniec kolejna porcja zadumy i ostatni transowy pasaż zakłócony niepokojem. Dramaturgia i jeszcze raz dramaturgia - wokalisty i całego akompaniamentu, trzymają w napięciu do ostatniej nutki.
Tytuł „Melancholy” zawiera w sobie wszystko to co się dzieje przez następne osiem minut z hakiem Kolejny ponuro malowany pejzaż, trans zapierającej dech galopującej perkusji. Przejmujące łkania partii gitarowych i smutne growlowanie kipiące od emocji. Porażające układ nerwowy zlodowaciałe ciernie zarysowują umysł. Ponownie piękno i brzydota zniosły linię demarkacyjną je oddzielające. Melancholijna spokojna solówka w najmniejszym stopniu nie przynosi ukojenia - nieustannie rośnie napięcie, kumulując negatywne emocje. Znajdują one jednak upragnione ujście ujście Pod koniec. Gdzie do głosu dochodzi katastroficzna praca perkusisty z smakowitymi przejściami, zdobnymi acz nieprzekombinowanymi.
Nie umniejszając w niczym pierwszym trzem utworom - w mojej ocenie pierwsza połowa płyty jawi się jako przedsmak, wprowadzenie do punktu kulminacyjnego i wspaniałego finału.
Izolacja, samotność, pustka, niesamowitość, słowa klucze, które tylko w pewnym stopniu oddają wrażenia związane z słuchaniem „Eleven”. Tajemnicze intro mieni się zimnym światłem gwiazd… jednak jakieś resztki się ostały. Przestrzeń kosmiczną przecinają iskry gęsto rozsianych ciał niebieskich. Pomimo, że ciężarem dorównuje pozostałym utworom na płycie, to posiada znamiona przebojowości. Nastrój ten przełamany zostaje smutnym fragmentem pełnym żalu i rezygnacji. Towarzyszom im klawiszowe fontanny a raczej gejzery ciekłego ołowiu. Moment wyczekiwania funduje Stormblast wygrywający marszowy rytm. Wreszcie wyłania się głos Dominika Borala (syn klawiszowca), który beznamiętnym, chłodnym głosem deklamuje niepokojące słowa. Zostały tak wplecione w strukturę utworu, że w umyśle zaczynają przewijać się pamiętne sceny klasyków science fiction. Gwałtowne przełamanie – rozpoczyna się perkusyjne burzenie, wzrasta temperatura wokalnego wyziewu. Powrót do smutnego zawodzenia.
Happens in the undermost areas of life
Along with a poverty, pain and misery
Approaches suddenly taking dark paths
Sinking our minds into the vast abyss
Niepokojące syntetyczne, zgrzytliwe Intro „Incalculable Sadness” stopniowo osacza słuchacza... pierwsze tąpnięcie, chwilowy zamęt po ogłoszeniu i następuje sukcesywna dekonstrukcja. Gitarowe majaki tłamszone przez zdehumanizowaną pracę perkusji. Coś co było ostoja - niby wiecznie trwającą rozpada się na naszych uszach. To właśnie dźwiękowe objawienie rujnującego od środka niepoliczalnego smutku. Wspomniana kulminacja jest jednym z najbardziej bezwzględnych momentów na całej płycie.
I am the purest blackness is the massive black hole
I absorb all colours, I steal the soul from beings
Any caught moments I reproduce on paper
The faces appear arrested by time
W końcu docieramy do ostatniego pomieszczenia opatrzonego szyldem „Dark Room”. Zaczyna się niepozornie. Oniryczne lepkie zimno, bolesna maligna, tlące się okruchy beznadziei. Bardziej dobitny takt industrialnego pulsu nie pozostawia najmniejszych złudzeń co do przyszłości. Eksplozja płomienia rozpaczy wypalającej do cna. Pozostawiającej popiół nadziei i dymiącą skorupę z tego co było jest i będzie. Tak jakby całe złogi zimna, mroku, i smutku przez czas odsłuchu skumulowały się w ostatnim utworze. Poruszający i silnie oddziałujący finał. Nic dziwnego, że powstał do niego ruchomy obrazek – niestety w ostateczny rozrachunku okazał się zbędny, niczego odkrywczego ani szczególnie interesującego przez te osiem minut nie uświadczycie. Szkoda, bo utwór ma potencjał i można było stworzyć doń coś naprawdę oryginalnego.
Niezwykle klimatyczna płyta, mistrzowsko atmosferyczna. Doskonały przykład kooperacji i zgrania - słychać, że każdy z muzyków włożył w tę płytę wiele serca. Wyjątkowo nie chciałbym nikogo wyróżniać. Gdybym musiał to będzie to z jednej strony osobliwa gorycz rozpaczy jaka emanuje od wokalisty oraz temperatura bliska zera absolutnego, w jakiej obraca się klawiszowiec. Jego partie klawiszowe nie są zaledwie ozdobnikiem. Pomysłowe wykorzystanie i umiejętne dawkowanie, subtelność i celność punktowania dźwiękami stanowią immanentny i równoważny aspekt Darkness... (2018).
Warto było czekać taki szmat czasu. Cieszy fakt, że zespół mimo stworzenia nowego pomysłu na swoje brzmienie potrafił symbolicznie odwołać się do własnego dziedzictwa, zarówno pod kątem oprawy graficznej jak i tekstów. Mam nadzieję, że Mordor pójdzie za ciosem i w niedalekiej przyszłości uraczy nas czymś równie frapującym.
Inne tematy w dziale Kultura