Mentorzy z Sosnowca po dwóch latach wrócili z drugą, krótką lekcją z starej szkoły ekstremalnego łojenia. Z rozkładu jasno wynika, że tematem zajęć są kulty, krypty i umrzyki.
Szacowne grono pedagogiczne spotkało się w następującym składzie: Wojciech 'King of Nothing' Kałuża, Artur 'Raum's Chord' Rumiński, Bartosz 'Leviathan's Punch' Lichołap, Piotr 'Gusion Drone' Gruenpeter.
Jeżeli spodziewaliście się bezmyślnego powielania tego co już było tylko, że głośniej, szybciej i brudniej to się ani chybi rozczarujecie. Zespół postanowił poszerzyć stylistyczne rejony oczywiście w bezpieczny sposób - wszak wiadomo, że mentorzy eksperymentują pod innymi szyldami.
Nadal jest to skąpany w czerni jadu, bezczelny thrash, przyprószony zmielonymi kośćmi rock 'n' rolla. Jednak na cel obrano nieco inne inspiracje i wyszło to naprawdę świetnie. Pozory mogą mylić ale jest to zaskakująco zróżnicowany album. Wyłoniło się dwóch głównych bohaterów tego horroru wokal Pana przedstawiającego się jako King of Nothing i gitara Raum's Chorda idą łeb w łeb. To co tu wyczynia Suseł (tj. King of Nothing) to jest istny miód na uszy thrasherskich melomanów.
Z jego wyziewu sączy się gęsty, śmiercionośny zaduch tytułowych krypt. Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie jego silne, czyste" partie wokalne. W zasadzie niemal każdy utwór jest uknuty na nieco inną modłę przez co mamy do czynienia z 28 minutową, dynamiczną libacją, mocnego wińska o zaskakująco różnorodnym bukiecie.
The evil has risen
Bez zbędnych grzecznościowych zapowiedzi Mentor lutuje w michę brutalniej niż niezapowiedziane kolokwium z statystyki. „We Dig" na wysokich obrotach drąży głęboko i głębiej w poszukiwaniu pierwotnego zła. Już na samym starcie zespół pokazuje się od najlepszej strony. Jest to dość zróżnicowany utwór, gdzie naprawdę dużo się działa (jak na dwie i pół minuty).
Numer dwa to atak krwiożerczej, rozdzierającej furii, która traci impet dopiero w połowie. Nie trudno się nie zgodzić z tytułem - „Sometimes Death is Better".
Jednym z moich absolutnych faworytów jest „Mists of Doom" gdzie lata 80. spotykają ojców założycieli z dekady poprzedzającej. Uczyniono to niezwykle subtelnie i spójnie, uzależnia już od pierwszego strzału przez co można katować ten utwór na okrągło.
Wyjątkowo tłusta luta - tak pokrótce można określić „Dead Mask". Bezwzględne pałowanie made in Leviatan's Punch niczym kulturalna "ścieżka zdrowia" podczas Stanu Wojennego. Pierwszoplanowy solidny wpierdol od perkusisty to zajście druzgocące doświadczenie. Sprawia, że ryj sam odchodzi od czaszki, przy akompaniamencie zatrważającego wrzasku na sam koniec.
Beyond the backwoods
A house painted red
A place of torture
A place for the dead
Kolejnym żelaznym momentem na płycie jest The Wax Nightmare". Zapada na dłużej w pamięci za sprawą przeszywającego, lodowatego skowytu, który wyrywa się z głębin trzewi Króla Nicości. Utwór szybko rozkręca się do zniewalającego tempa. Gęsto i intensywnie szarpie i rwie.
Pozory mylą, jeszcze przed pierwszym odsłuchem, gdy ujrzałem czas trwania utworu: minuta dwadzieścia, mylnie wywnioskowałem, że to będzie najszybszy masakrator albumu. W rzeczywistości „Tub of Toxic Waste" do najwolniejszych nie należy ale pod tym względem wcale niczym specjalnie się nie wybija. Tym bardziej, że na finiszu zwalnia nabierając masy.
Szkoda, że mimo groteskowej konwencji horroru klasy b, niestety temat wanny wypełnionej toksycznymi odpadami nie jest taki znowuż odrealniony...
Dwa kolejne utwory to bodaj najbardziej „chwytliwe" ciosy na płycie. Pierwszy z nich „Churchburner Girl" to kandydat do hiciora całego albumu. Podpalaczka z piekła rodem po zabawie z zapałkami rzeczywiście pozostawia za sobą jeno popioły i zgliszcza. Gorące i kształtne partie gitarowe, nieskrępowany afekt i niczym nieskrępowane mistrzowskie popisy wokalne Susła, które ścinają krew w żyłach. Z „Gut Bucket" bije pierwotna brutalna i jakże bezczelna pewność siebie. Wprawia w trans swym obezwładniającym riffowaniem, które tak swobodnie i nonszalancko zahacza o bardziej klasyczne podejście do wiosłowania. Zaledwie akcenty tonące w cuchnącej topieli ale na tyle jaskrawe, że nadają ton całej kompozycji. Przestrzegam, że również i tu King of Nothing celnie strzyka swym lodowatym jadem. Naprawdę budzi moje uznanie, gdy sam jeden wokalista potrafi tak schizofrenicznie rozłożyć swe partie na dwa głosy.
Zdecydowanie jednym z najcięższych kawałków na płycie jest Up in the Bell Tower Sunie mozolnie, ciężko ale konsekwentnie wdrapuje się ku górze. Jednostajny pochód przełamywany jest wpierw przez przejście z gardłowego growlowania w bardziej skrzekliwą opętańczą manierę. Drugim elementem jest uwolnienie się tematu przewodniego, w budzące grozę riffowanie. Stanowi preludium do karkołomnie zwichrowanego gitarowego szczytowania.
The clouds have vanished
The moon is red
On this unholy night
We'll wake the dead
Wszystko powyższe to jednak nic przy tym co Mentor zachował na ostatnie cztery minuty zajęć. „Gather by the Grave" to najprościej rzecz ujmując odwrócenie zwyczajowych dla siebie proporcji na rzecz esencjonalnego doom metalowego, gitarowego kotłowania. Suseł w pięciu smakach szafuje swym przekrojem umiejętności - właśnie w takich kawałkach jak ten pokazuje się od najlepszej strony.
Mentor poprzez zejście do korzeni prezentuje przekrój własnych stylistycznych fascynacji. Jest to czołobitny hołd dla minionych dekad, z pieczołowitą dbałością o black/death/thrashowe ideały lat 80. z krwisto ropną zawiesiną doom metalu, hardcore punka, death 'n' rolla...
Zaprawdę, ostatnie zajęcia praktyczne z Mentorem były równie treściwe jak wtedy, gdy gorączkowo prawił o wnętrznościach, grobach i bluźnierstwie. Kto wie, czy nie nawet bardziej! Aż strach pomyśleć jaki zlepek okropieństw zaprezentowany zostanie na trzeciej odsłonie.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura