Debiut Leash Eye miał swą premierę równą dekadę temu. To dobra okazja żeby wrócić lub tak jak w moim przypadku nadrobić zaległości.
Po odpaleniu słyszmy dźwięki otwieranego garażu. Wprowadzeni zostajemy w rock and rollowy topos drogi. Zdeterminowany przez machiny, w których zaklęte są stada mechanicznych koni. Te wspaniałe krążowniki szos, które mkną przez rdzawo zakurzone highwaye. A dosiadający ich niczym nieograniczani, współcześni westmani, nie zważają na takie drobnostki jak monstrualne zużycie paliwa... liczy się wolność przy akompaniamencie ryku silnika na zewnątrz i dobrego riffu gitarowego wewnątrz...
Niedługo po ukazaniu się ostatniego wyśmienitego albumu: Blues, Brawls & Beverages (2019). W stanie ogromnego zachwytu postanowiłem sięgnąć po V.E.N.I. (2009). Tak, tak dopiero wtedy poznałem debiut tego zacnego zespołu, ponieważ nie był on ogólnodostępny, w przeciwieństwie do drugiego i trzeciego longa, od których to zacząłem swą przygodę z Leash Eye.
To co uderza to zrozumiałe, inne brzmienie produkcji, bardziej surowe, mniej doskonałe - zdecydowanie mające swój urok. Z pewnością nie rozpatruję jej w kategorii wady.
Kolejnym truizmem o jaki się pokuszę, to odbiór polskojęzycznych tekstów śpiewanych przez Sebę (zdecydowanie, już wtedy miał pomysł na swoją manierę wokalną). Sprawiają, że album brzmi bardziej swojsko (tak wiem odkrycie roku ale to naprawdę sprawia wrażenie, jakby to był zupełnie inny Liszaj). Rzecz się ta tyczy również partii klawiszowym, które nie są tak odważnie wyeksponowane. „Sekret" ten tkwi w tym, że klawiszowiec Riverside - Michał Łapa to nie Voltan. Niczego nie ujmując stylowi Michała - bardzo cenię sobie dokonania jegomościa na płytach naszych eksporterów proga. To trochę brakuje mi na V.E.N.I (2009) charakterystycznego brudu z kolejnych płyt.
Żeby Was drogich czytelników więcej nie zwodzić. Mimo tych różnic jednak słychać, że to Leash Eye. Na tym zakończę porównania i skupię się na najistotniejszym.
Zaskoczyła mnie sfera tekstowa płyty - zwykle teksty nie są dla mnie najważniejsze i zwykle nie skupiam się na nich tak bardzo. Jednak wsłuchując się w V.E.N.I (2009) uderzyła mnie myśl przewodnia, którą sprowadziłbym do docenienia życia jako nadrzędnej wartości i czerpania z niego garściami. Łaknienia życia, poczucia niedosytu. To ciekawa odskocznia od mizantropii, nihilizmu, negacji, rezygnacji, depresji... całej tej ponurej, dekonstrukcyjnej poetyki w jakiej rozmiłowany jest polski metal.
Po tym jak już wytoczyliśmy się z garażu, wskakujemy na rock and rollowe, wysokooktanowe obroty. „Zraniony ptak" to rozkosznie bujające riffowanie od samego początku. Świdrujące popisy klawiszowca, w niepozostawiającej chwili wytchnienia szybkie odpowiedzi przeszywających partii solowych Opatha.
Ja wiem ile życie warte jest...
W „Sztormie" znacznie gęstnieje nam atmosfera. Straszy tuż nad głową niebo w kolorze ołowiu. Silny wokal Seby, ociężałe riffy Opatha grzmią, przecięte rozpaloną do białości solówką. Kolejny budujący utwór o przezwyciężaniu własnych problemów.
Następny na płycie „Jeszcze nie" to również pieśń z pozytywnym przekazem (tak jak już wspominałem) jakiego nie brak na całej płycie. Bardziej stonowana kompozycja sprzyja atmosferze zadumy. Jedynie surowy wokal poucza i przestrzega przed nieodwołalnością decyzji.
Słońce już zaszło...
„Strach" jest kawałkiem, gdzie stawia się bardziej na smolisty ciężar riffu, niż czadowe patataj. Więcej tu intrygującego mieszania, każdy z instrumentalistów dorzuca swoje trzy grosze. Miło tu kontrastuje minimalizm z szorstką finezją.
W „utworze Tron" wita nas fanfara zgotowana przez Michała Łapaja i jego soczyste dźwięki wyczarowywane na Hammondzie. Jest to kawałek zdecydowanie bardziej ekspresyjny choć nie w całości, bo znalazło się miejsce na bardziej stonowane tony. Subtelnie zaakcentowany bas Mareckiego. Delikatnie pełzające niczym skradający się grzechotnik solo gitarowe, całość obudowana klawiszami. Z dbałością o odpowiedni poziom dramaturgii.
Urzeka świetny początek „Nie po to", w którym wieje tajemnicą aż miło. Powoli rozsnuwa się zahaczając o stonerowe rejony. Gdyby tylko troszku więcej piachu w wiosła dosypano a byłby to pełnej krwi pustynny szlagier. Temat spokojnie rozwija się, temperatura wzrasta do samego końca.
Dwa ostatnie kawałki to zwiastun tego co dobrze znamy i za co ceniony jest zespół. Bardziej energetyczna praca instrumentów, skoczny kawałek i anglojęzyczne wokalne. Zabawne, to tak jakby pod czas tej samej sesji nagraniowej zespół zaczął ewoluować. „The Nightmover" odróżnia się znacznie bardziej złowrogim nastrojem. O ile przez większość płyty bił blask nadziei, to tu został w momencie zaćmiony - tak jak w życiu, w którym jedna sytuacja w momencie potrafi wywrócić je do góry nogami. Nie ma co się jednak przejmować skoro można sięgnąć po wodę ognistą harmonijkę, wysłużone ale zawsze wierne wiosło, usiąść na porczu i zawodzić do księżyca niczym kojot z Wyoming. Zgrywam się ale niespodziewanie zostawiony na koniec „B.A.D." na prawdę wzbudził we mnie takie skojarzenia. Wyśmienity zamykacz, pewnie w chwili wydania płyty mógł być potraktowany jako ciekawostkę. Kto by przewidział, że tego typu elementy będą rozwijane na kolejnych krążkach.
Southern pełną gęba mości panowie i drogie damy a jak wiemy to był zaledwie początek drogi. Drogi, która zaowocowała w kolejne rewelacyjne płyty, na których w pełni ukształtował się styl grupy. Szkoda tylko, że album jest taki krotki - po odjęciu intra oraz ciszy wypełniającej połowy ostatniego utworu, otrzymujemy ledwo 37 minut... szczęśliwie niedługo trzeba było czekać na kolejne liszaje.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura