31.08 odbył się specjalny koncert z cyklu WROCK for Freedom - Legendy rocka. Jak co roku o tej porze z okazji święta Wolności i Solidarności celebrowania pamięć o podpisaniu Porozumień sierpniowych. Tegoroczna edycja miała miejsce na placu Centrum Historii Zajezdnia.
Zacznę od tego, że organizatorzy na wyrost anonsowali koncert mianem „legend rocka". O ile udział jednego z dwóch składów roszczących sobie prawa do szyldu Sweet - uznać można za adekwatny. Na polskie standardy obiektywnie kwestia Dżemu też nie powinna budzić kontrowersji. To już zrozumieć mi ciężko co tam robił Jelonek i Nocny Kochanek - z całą sympatią dla obu wesołych i jakże barwnych składów, ale przecież jeszcze wszystko przed nimi. W końcu Iron Maiden też dzielił scenę z KISS na początku drogi do nieśmiertelnej chwały.
Paradoksalnie, największym zwycięzcą tegorocznej edycji został otwierający imprezę Jelonek. Jest to skrzypek, kompozytor, którego metalowa brać znać może przede wszystkim z zespołu Hunter. Ponadto muzyk udziela się od lat jako muzyk sesyjny - także jeżeli na jakiejś polskiej płycie usłyszycie partię zagraną na tym szlachetnym instrumencie, istnieje prawdopodobieństwo, że to Jelonek.
Solowa działalność rogacza jest spełnieniem Jelonka - właściwie Michała Jelonka. Na swym koncie ma dwie dobrze przyjęte płyty, Jelonek (2007) i Revenge (2011). Stylistycznie mieszczące się w granicach symfonicznej metalowej progresji z przymrużeniem oka.
Tak jak nadmieniłem na samym wstępie Jelonek swym występem zaorał całą resztę. Prezentując zgrabną mieszankę z obu albumów zasilaną ponadto zarówno zmetalizowanymi standardami muzyki klasycznej jak i repertuarem wydawałoby się daleko wykraczającym po za ramy muzycznych zainteresowań zwariowanego skrzypka.
Występ ten najlepiej oddał ducha celebrowania święta Wolności. Jelonek wraz swą wesołą kampanią zagrali koncert pełny bardzo pozytywnej energii, niespodzianek wszelkiej maści w postaci niecodziennych coverów. Swobodnie wykracząjcych, po za ramy stylistyczne, z którymi kojarzyć się może twórczość Jelonka. Miłe wrażenie zrobiły na mnie sensowne pogadanki odwołujące się do Święta, który koncert miał uczcić. Docenić i cieszyć się wolnością bez zbędnych aluzji dotyczących dnia dzisiejszego - Jak widać da się.
Występ Jelonka nie może się obyć bez atrakcji w postaci czynnego angażowania w zabawy z „Ścianką wrocławianką" na czele - cały czas coś się działo, widać i słychać było, że wszyscy świetnie się bawili. Jelonek jest sceniczną bestią i swoim show pozbawionym fajerwerków autentycznie porywa.
Symbolicznym gestem było zdjęcie przerobionego hełmu wermachtu - wszak była to wigilia ataku Niemiec na Polskę.
Jelonek potrafił pożenić Wampira z prowincji z „Daddy Cool" Boney M, „Taniec z szablami" Chaczaturiana z „(You Gotta) Fight for Your Right (to Party!)" Beastie Boys... słowem szaleństwo. Pomimo, że w koncert odbył się w środku dnia w ponad trzydziestostopniowym upale publiczność została porwana do zabawy i nikt nie wybrzydzał.
Oprócz tańca z szablami zachwycił mnie „Mahna Mahna" w wielu tj. trzech smakach. „Mahna Mahna" w wersji standardowej, „Mahna Mahna" na wysokich obrotach i dla mocnego kontrastu „Mahna Mahna" przetaczająca się w gęstym doom metalowym duchu.
Może trudno w to uwierzyć ale Jelonek był największym zwycięzcą festiwalu. Było dynamicznie i interesująco. Formuła od lat się sprawdza, bije z niej świeżość i radość grania. Świetna komunikacja z publicznością, charyzmą skasował pozostałych uczestników festiwalu (choć akurat pod tym względem to żaden wyczyn...)
To co od razu uderzało w uszy to doskonale wyważone brzmienie skrzypiec i pozostałych instrumentów. Zresztą każdy z uczestniczących zespołów został tak wybornie nagłośniony.
Gdyby tylko ktoś to zgrabnie poprowadził marketingowe to sądzę, że udałoby się osiągnąć Jelonkowi popularność Frog Leap'a.
Nocny Kochanek jak to Nocny Kochanek, w formie, wszystko chodziło jak w zegarku. Problemem jest tylko to, że gdy się już raz widziało koncert tego typu zespołów, to za drugim razem już tak samo nie bawi (w przeciwieństwie do Jelonka). Zespół jest w trakcie promowania udanego krążka Randka w ciemność (2019).
Tak jak ostatnio upalne powietrze dodatkowo rozpalane było pirotechniką. Serwowano hit za hitem poświęcone m.in. straszliwemu poniedziałkowi, czarnej czerni, Andrzeju, którego wciąż pytali o imię. Nie mogło obyć się bez pieśni o haniebnym sprzeniewierzeniu się ideałom metalu. Tak jak zabraknąć nie mogło chwytających za serce oraz innych narządów, przejmujących ballad: o Dziewczynie z kebabem, Andrzeli i oczywiście koniu na białym rycerzu - z nieodłączną partią zagraną na flecie.
Występ Nocnego Kochanka zwieńczony został drogocennym kamieniem szlachetnym znanym jako „Minerał Fiuta".Znów zabrakło mojego ulubionego „Wojownika"... cóż nie można mieć wszystkiego (tzn. można ale trzeba się odpowiednio bardziej wysilić).
Po tym jak już się wszyscy zdrowo pośmiali z tekstów i żartów, przyszedł czas na pierwszą z gwiazd wieczoru.
Na wstępie wspomniałem o tym, że funkcjonują dwa różne składy o nazwie Sweet. Do Wrocławia zawitała grupa dowodzona przez gitarzystę prowadzącego Andiego Scotta, która koncertuje w Europie (Sweet basisty Steve'a Priesta słodzi na terenie USA).
Koncert odbył się w ramach trasy Still got The Rock - Tour 2019. Niegdysiejsza ikona glamu zaprezentowała przekrój swoich największych przebojów - dokładnie tak jak to zrobiła podobna namiastka Slade podczas 3majówki.
Mając w pamięci występ Slade zastanawiałem który z weteranów gatunku broni się lepiej. Jak nie trudno się domyśleć również i występowi Sweet daleko było do jakiegokolwiek szaleństwa scenicznego, z którego wspomniane grupy 40 lat temu słynęły. W przypadku Slade fason trzymał jeszcze gitarzysta ze swoją świecąca gitarą - muzycy Sweet wyglądali za to jak cover band Dżemu... no cóż jeśli ktoś liczył na kosmiczne wdzianka... to w tej kategorii wagowej od lat swą hegemonię roztaczają pilni uczniowie z KISS. Bodaj najdobitniejszy przykład na to, jak uczeń przerósł mistrza i to kilkakrotnie.
Trudno mi rozstrzygnąć który występ bardziej mi się podobał: Slade zaprezentował więcej przebojów, które nie ma co się oszukiwać biją na głowę twórczość Sweet. Jednak występ tych ostatnich był lepiej nagłośniony. Choć też nie idealnie, bo momentami gitara była niewystarczająco wyeksponowana.
Na pierwszy ogień poszły niegrzeczne, buńczuczne strzały „Action" i „Hell Fire". Jednym z zapadających w pamięci momentów była partia solowa w „Set Me Free" zagrana przez Andiego przy użyciu butelki. Dobrze robił krzykliwy „Teenage Rampage", który poniekąd wpisał się w wolnościowy klimat... Z zastrzeżeniem, że przesłanie Sweet oczywiście jest nad wyraz niedojrzałe, naiwne (jak na rock and roll przystało) i w wykonaniu starszych panów zupełnie pozbawione autentyzmu. Mimo wszystko można było się wczuć w ten beztroski, klimat.
Andie wzbudzał furorę swymi śnieżnobiałymi piórami - niektórzy sądzą, że to peruka z włosów Lady Gagi... Andy stanowczo dementuje, zapewnia że to autentyczne jego włosy. Dodając, że włosy Lady Gagi nie mają nawet startu. Z ciekawostek klawiszowiec notorycznie usiłował wmawiać wrocławskiej publiczności, że oto w magiczny sposób, przenieśli się do innego malowniczego miasta zwanego... Cracow.
Im bliżej finału tym robiło się co raz goręcej. Obserwowałem niespodziewany przypływ fanek porwanych nostalgią. Szybko uświadomiłem sobie, że swą młodość przeżywać musiały współcześnie do owych hitów szturmujących listy przebojów i przede wszystkim dyskoteki.
Mowa tu o „Love is Like Oxygene" (z przepysznym instrumentalnym pasażem w środku) i „Fox on The Run". Rzeczywiście były to żelazne momenty koncertu.
Osobiście najbardziej czekałem na dwa kawałki, które pozostawiono na bis. Mowa o wielkich hiciorach „Blockbuster" (z obowiązkowa syreną policyjną) i tu przyznać muszę, że generyczne wokale doskonale broniły się w kwestii podobieństwa do oryginału. Koncert Sweet zamknął szlagierem „Ballroom Blitz" - i nic dziwnego, bo nie tylko ja wyczekiwałem tego zadziornego, hipnotycznego riffu.
To był udany występ na miarę możliwości obecnego składu Sweet. Tylko ciekaw jestem jak sobie radzi Sweet Priesta i jak wypada w porównaniu ze składem Andiego. Inna sprawa, że co stoi na przeszkodzie żeby oboje oryginalni muzycy nie grali razem? Skoro grają ten sam repertuar i odwołują się do tego samego dziedzictwa.
Na sam deser wrocławskiej publiczności podano Dżem.
Wybierając się na koncert postanowiłem stanąć na wysokości zadania odwiesić przed wyjściem, to co można by nazwać (bardzo) umownie uprzedzeniami. Nie rozwodząc się nad tym i nie wchodząc w szczegóły, moje stanowisko sprowadzić można do znanego powiedzonka „nie lubię dżemu nie pytaj czemu".
Po metalowo-rockowych harcach występ Dżemu przyniósł bardziej stonowane dźwięki. Zespół szybko zbudował specyficzny, rozpoznawalny dla siebie nastrój.
Dżem celebrujący czterdziestolecie istnienia zaprezentował set oparty na swoim sztandarowym repertuarze: „Paw", „Whisky", „Czerwony jak cegła", „Sen o Victorii, „Wehikuł czasu", „Harley Mój" - po który nawet Metallica sięgnęła. Było więc rasowo dżemowo - na smutno i wesoło. Mnóstwo okazji do wspólnego śpiewania, brakowało tylko ogniska... Rzecz jasna zespół nie zapomniał o swoich późniejszych płytach, dokładniej o dwóch ostatnich - 2004 (2004) i Muza (2010). Z których zagrano utwory takie jak „Do kołyski", „Gorszy dzień" oraz „Partyzant".
Całość elegancko rozplanowano, nie zaprzeczę bardzo przyjemnie się tego słuchało... ale to może ze względu na piękne okoliczności, sierpniowego gorącego wieczoru, obejmując ukochaną... Tylko tego ogniska brakowało.
Najbardziej podobał mi się (paradoksalnie bo to jeden z tych utworów na który szczególnie jestem uczulony) w improwizowany sposób rozbudowany kawałek „Whisky", który został wykonany na sam koniec bisu. W takich momentach właśnie można poczuć kunszt instrumentalistów, którzy wychodzą po za utraty schemat wiernego trzymania się oryginałowi. Szkoda tylko, że nie było więcej tego typu momentów - aż przypomniała mi się instrumentalna płyta The Band Plays on... (1989), której stuknęła trzydziestka nawiasem mówiąc.
Pod koniec koncertu muzycy zostali uhonorowani medalem Prezydenta Wrocławia „Zasłużony dla Wrocławia”.
W zasadzie dobrze się stało, że w pakiecie załapałem się na Dżem, sam z siebie pewnie bym się nie wybrał a tak to przynajmniej zaliczone, odhaczone.
Cieszył fakt, że poszczególne występy odbywały się niemal jak w zegarku, cała organizacja była sprawna. Nic nie zakłócało atmosfery Święta Wolności i Solidarności. Mało tego urzekł mnie fakt, że pozwolono cwaniaczkom bez biletu wdrapać się na murek. Bez żadnej interwencji ze strony organizatorów. Bezkarnie mogli sobie oglądać koncert i posłuchać dobrej muzyki.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura