Ignatius Ignatius
96
BLOG

Mystic Festival 2019: Dzień II - Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Przed oddaniem się muzycznemu wirowi, postanowiłem upolować festiwalową koszulkę. Udało mi się w końcu ją nabyć i to nawet w wymarzonym rozmiarze. Wzór był już tylko jeden i nie musiałem się głowić nad tyn którą wybrać. Naprawdę nie spodziewałem się, że to będzie takie żmudne przedsięwzięcie...

Drugiego dnia, tak jak pierwszego dokonałem selekcji zespołów. Jak już o tym wspominam, zdarzyło się, że w przerwie między jednym a drugim zespołem zahaczyłem o mniejszy bądź większy fragment. Żałuję np. że nie widziałem w całości Grand Magus - mieli kapitalne nagłośnienie i młócili w starym dobrym doom metalowym stylu. Interesujący jako odskocznia był też Frog Leap specjalizujący się w zmetalizowanych coverach przebojów pop, disco, znanych ścieżek dźwiękowych do filmów. 

Na pierwszy ogień poszła rodzima grupa Entropia. Występ odbył się w blasku palącego słońca. Panowie ubrali się stosownie do pory zarówno dnia jak i roku (zastosowanie się do dresscode'u wakacyjnego wygrało). Podejrzewam, że już samo to sprawiło, że był to jeden z bardziej osobliwych występów w historii grupy. Chociaż z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że festiwale rządzą się swoimi prawami, w tym nie zawsze najszczęśliwszej kolejności występowania.

Mój dysonans poznawczy brał się stąd, że twórczość Entropii kojarzy mi się zdecydowanie z onirycznym, mrocznym klimatem. Późno nocnym rejsie na styku jawy i snu aniżeli jawnie wakacyjnym, rozświetlonym słońcem scenie na otwartym powietrzu. 

Owy pozorny brak kompatybilności szybko przekułem w atut, bowiem niezależnie od okoliczności, to co wydarzyło się na scenie The Shrine było czystą magią. Przyjemnie było móc się zanurzyć w gęstych lecących się entropijnych dźwiękach. Niekończące się pasaże wprawiały w słodko gorzki trans, któremu nie sposób było się oprzeć. Pod tym względem Entropia nie miała sobie równych i zrobiła na mnie podobne wrażenie jak Batushka i to pomimo braku sakralnego uzbrojenia. Wspaniały występ przypieczętowany zdobyczną pałeczką.

Dnia drugiego dłużej zabawiłem przy Park Stage. Gdzie w znacznie bardziej ekstremalnych warunkach wystąpił Carcass - pionierzy gore grindu którzy nawrócili się na bardziej przystępne dźwięki, współtworząc melodic death metal. Lider w osobie niezmordowanego Jeffa Walkera (choć jak okazuje się do czasu) miotał kostkami aż miło. To był energetyczny gig z soczyście zielonej polanki zostało wydeptane martwe klepisko. Toteż nazwa winna zostać przemianowana na Desert Stage. Niezrażeni morderczymi warunkami wojownicy swoim moshem wzniecali istną burzę piaskową. 

W tym miejscu wspomnieć muszę o wspaniałomyślności obsługi, która zaczęła dystrybuować wodę dla walczących pod sceną. To był naprawdę miły i godny pochwały gest. 

Było tak srogo, że sam Jeff stwierdził, że jest za gorąco (sic) i że chyba jest na to już za stary?! Zgrywał się z pewnością bo Carcass dawał z siebie wszystko i poniewierając aż miło było słuchać. A było, oj było czego posłuchać. Obecna inkarnacja brytyjskich krwawych rzeźbiarzy, to wciąż głównie wypadkowa melodyjnego death metalu z albumów Heartwork (1993) i Surgical Steel (2013) z przebojami „Heartwork" i „Buried Dreams" na czele. Całość doprawiona, dla smaczku delikatesami z kanonu pierwszych trzech płyt. Nic więc dziwnego, że trudno było się oprzeć gawiedzi takim miluśnym kąskom jak „Genital Grinder" czy „Exhume to Consume".

Zaangażowani byli zwłaszcza wiosłowi, którzy szyli z jawnie szczerym entuzjazmem. To było piekło do potęgi kiedy to temperatura muzyki zrównywała się z temperaturą powietrza. 

Przyszedł czas na małą przerwę, idealne okienko znalazłem pomiędzy Carcass a Emperor. Norweski black metal nie przyniósł oczekiwanego ochłodzenia choć już apogeum temperatury mieliśmy szczęśliwie za sobą. Emperor miałem przyjemność widzieć i słyszeć na Metalmanii 2018. To był od lat, jeden z bardziej wyczekiwanych koncertów przez miłośników metalu w jedynie słusznych barwach.

Będąc pod ogromnym wrażeniem występu w katowickim Spodku z wielką przyjemnością postanowiłem posłuchać Panów: Ishahna, Samotha i Tryma.

Nic się nie zmieniło to była klasa sama w sobie. Sztuka na, którą składały się dwa pierwsze krążki (z naciskiem na drugi) nie mogła nie zachwycać. Nieprzenikniony czarny majestat, zimno klawiszy i siarczysta zamieć - kunszt z jakiego zasłynął Emperor objawił się w pełnej powalającej krasie. Takie powroty do świata żywych to ja rozumiem i popierać będę zawsze. 

Emperor zawiesił wysoko poprzeczkę i ciekaw byłem czy dwa ostatnie składy zdołają podołać wyzwaniu 

Mocno zdziwiony byłem że Kingowi Diamondowi przypadła scena na zewnątrz... I bardzo dobrze się stało dzięki temu w świetnych warunkach, blisko sceny można było podziwiać majstersztyk jaki Duńczycy przygotowali. 

Wracając jeszcze do kwestii Metalmanii Pamiętam rozczarowanie grupy osób którzy oczekiwali obecności Kinga na  dwóch ostatnich Metalmaniach - organizatorzy Mystic Festiwalu szczęśliwie postanowili wyciągnąć wnioski i wsłuchać się w oczekiwania słuchaczy.

Po odsłonięciu kurtyny ukazał się przekrój domu strachów. Po krótkiej chwili zaczęli kogoś wnosić, samego - czyżby martwego? Króla! Szczęśliwie nie był to przypadek bowiem w piwnicy sprawnie „przywrócono" Kinga do świata żywych. Tego typu atrakcje mnożyły się podczas występu jedne za drugimi. To było widowisko żeby nie powiedzieć musical lub teledysk grany na żywo. Bodaj każdemu utworowi towarzyszyła obecność: a to opętanej dziewczyny przez magię „Voodoo", nawet kilka zakonnic się przewinęło. Groteska mieszała się z makabreską w na miarę tuzów shock rocka - wszystko jednak z zachowaniem dobrego smaku. Choć były momenty które wywierały szczególne wrażenie (mimo że od początku wiadomo było że to jedynie inscenizacja) takie jak matka w teatralny sposób zrzucająca noworodka ze schodów w szoku po porodowym. W pamięci zapadły mi również mistrzowska gra świateł i dymu podczas spalenia czarownicy - było to artystycznie doskonale zrealizowane. To wszystko jednak było jeno dodatkiem do muzycznej uczty - mocnego heavy metalu gdzie technika styka się z temperamentem. Nad wszystkim brylował sam Król o diamentowym niewyobrażalnym głosie - mało jest wokalistów którzy mogą się mierzyć z Kingiem jeżeli chodzi o histerycznie wysokie rejestry. 

Set był bogaty i bardzo przekrojowy. Nastawiony był na uczciwe przedstawienie dorobku Króla z pierwszych lat solowej działalności. Właściwą część przedstawienia otwarł utwór „The Candle" z debiutanckiej płyty. Po wspomnianych rytuałach Voodoo" na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się na albumie Abigail (1987) z których zaserwowano „Arrivall" i „A Mansion in Darkness". 

Koncert był rozplanowany na poszczególne segmenty. Perfekcyjne wyreżyserowane show było pełne niespodzianek. Niezwykle dopracowane pod względem dramaturgii - cały czas coś działo się na scenie, z wszechobecną główną rolą Kinga Diamonda rzecz jasna.

Święto strachów pod koniec Czerwca? Dlaczego nie... zawsze znajdzie się pretekst do tego aby powrócić na moment do płyty Fatal Portrait (1986). 

A że wszystkim ów pomysł przypasował i nie było sprzeciwów to też pociągnięto tą maskaradę dalej w premierowym utworze zatytułowanym „Masquarade of Madness". Przyznać trzeba, że przedsmak nowego materiału bardzo dobrze rokuje.  

Na finał zagrali „Sleepness Night" z Conspiracy (1989) i „The Lake" - b-side z singla Halloween (1986) po krótkiej przerwie orszak powrócił aby podtrzymać ogień za pomocą „Burn" i „Black Horseman". 

Pisząc relacje dowiedziałem się o pogłoskach na temat koncertów Mercyful Fate, które maja odbyć się w 2020 roku - to zdecydowanie będzie wielkie wydarzenie, na które już czekam z niecierpliwością. 

Show Kinga Diamonda powinno zamykać drugi dzień festiwalu. To była sztuka godna finału tegorocznej edycji i jeden z najjaśniejszych jej momentów - z pewnością najmroczniejszy, utrzymany w duchu klasyków gotyckiej grozy.  Podkreślę to raz jeszcze,  jakie to szczęście, jak wybornie się stało że King Diamond wylądował na mniejszej scenie. 

Niestety to nie był koniec, właściwą gwiazdą wieczoru (jedynie z nazwy) był Sabaton, który cieszy się w Polsce wielką popularnością. Wzrosła ona radykalnie (i to wśród osób którzy na ogół nie słuchają muzyki metalowej) odkąd zespół łechce naszą dumę utworami poświęconymi nieprzeciętnemu heroizmowi Polaków podczas II Wojny Światowej. 

Power metalowe komercyjne objawienie wkupiło się w łaski polskich fanów ładnymi hołdami dla polskiego oręża. Historyczno-batalistyczne zacięcie rzeczywiście jest interesujące. Niestety za ciekawą tematyką poruszaną przez Szwedów w parze nie idzie zbyt ciekawa muzyka... ta jest niestety wręcz żałośnie mdła i bez wyrazu. Zresztą z tym Power metalem przyznam chyba przesadziłem - fani Manowar czy Helloween mogliby zostać jeszcze wprowadzeni w fatalny błąd, żeby nie powiedzieć urażeni. Za dopracowaną frontową scenografią, stylizowaną na fragment pola bitwy okresu II Wojny Światowej i nieustannej pirotechnicznej orgii... (cóż z tego, że rac i petard było więcej niż na Marszu Niepodległości) nie stało absolutnie nic godnego uwagi - w porywach może z dwa/trzy utwory na chwilę przyciągały uwagę. Jednym z nich był „40:1" który rzeczywiście miło było posłuchać na żywo.

Nie było to ani epickie w żaden sposób podniosłe - wojny też za dużo tu nie było no chyba że z pod znaku plastikowych żołnierzyków. Wojenne klimaty powinni zostawić przedstawicielom nurtu zwanym czasem mianem war metalu, którzy wypadają w swej konwencji dużo bardziej przekonująco. 

Ten koncert to była istna blaga. wynudziłem się na nim jak na koncercie Lady Pank z okazji Dnia kobiet... dziwię  się sobie, że dotrwałem do końca... nie pomagał nawet fakt perkusisty usytuowanego na efektownej skądinąd wieżyczce czołgu - Tak działo również strzelało ale do salw AC/DC się te niemrawe pyknięcia nie umywały. Dlatego nie dziwiłem się wcale, że całe tabuny ludzi w trakcie koncertu opuszczały Tauron Arenę i to jeszcze długo przed połową występu. 

Na koniec wspomnę o dziwnym zachowaniu wokalisty, który albo rzeczywiście jest tak rozmiłowany w naszym piwie albo w ogóle pierwszy raz w życiu miał do czynienia z tym trunkiem. Niemal po każdym utworze z rytualnym namaszczeniem przeżywał każdy łyk jakby to był co najmniej Potop Szwedzki... 

Występu gwiazd obu wieczorów dzieliła gargantuiczna przepaść. Slipknot wciągnął nosem chłopczyków z zabawkowymi karabinkami jedną z gumowych otworów maski Pinokia Pana #3.

Niemniej przykro mi, że nie doszedł do skutku specjalny koncert w Gdańsku, który miał się odbyć z okazji 80. rocznicy wybuchu II Wojny Światowej. Plany pokrzyżował wypadek samochodowy w którym brali udział muzycy Sabatonu.

To był bardzo zacny powrót imprezy, której zdecydowanie brakowało na festiwalowej mapie Polski. Pomimo beznadziejnego rozplanowania w czasie i nachodzenia koncertów na siebie, oba dni uważam za udane, treściwe i mam nadzieję, że przyszła edycja będzie jeszcze lepsza. 

Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Entropia
Entropia Carcass King Diamond Niedaleka krewna Eddiego? Sabaton
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura