21.06 w katowickim Międzynarodowym Centrum Kongresowym, w ramach XIV edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka wystąpił Kraftwerk.
Ktoś ładnie stwierdził, że współczesna muzyka rozrywkowa stoi na dwóch filarach: z jednej strony Black Sabbath z drugiej Kraftwerk. Jest to może nazbyt śmiałe i przede wszystkim ogromne uproszczenie. Na pewno jest to temat na dłuższy wywód, który może skończyłby się nawet skuteczną obroną. Odnośnie Kraftwerk można się zawsze powołać na Davida Bowiego, dla którego muzyka pop zaczęła się za sprawa przeboju „Das Model”.
Idąc dalej, chciał nie chciał, ale bez elektroników z Düsseldorfu nie byłoby elektronicznej muzyki tanecznej... Zresztą na co ja się silę, czego bym tu nie wypocił to i tak nie będę wstanie oddać w pełni spuścizny fenomenu jakim był Kraftwerk na przełomie lat 70./80. Jest to jedno z tych zjawisk w muzyce, które jest wprost nie do przecenienia.
Dlatego jak tylko dowiedziałem się, że grupa będzie gwiazdą tegorocznej edycji Tauron Nowa Muzyka ani chwili się nie zastanawiałem, aby wybrać się na koncert pionierów.
Przyznaję rzadko bywam na festiwalach, ale kilka widziałem i z przykrością muszę stwierdzić, że trudno o bardziej kretyńskie rozwiązania z jakimi miałem nieprzyjemność się spotkać. Mam na myśli zamknięcie terenu celem stworzenia uprzykrzającego życie labiryntu. Wyjątkowo irytująca w swej daremności bzdura. Hitem były też kolejki po okulary – szkoda, że organizator nie raczył z stosownym wyprzedzeniem uprzedzić uczestników... Szczęśliwie dla mnie, część osób nie zorientowała się, że w środku budynku również można było je pobrać, omijając niekończącą się kolejkę...
Wszystko szczęśliwie skończyło się pomyślnie udało mi się nawet zająć optymalne miejsce aby móc podziwiać osobliwe multimedialne widowisko niemieckich androidów. Okulary przydały się uatrakcyjniając koncert elementami 3D. Koncert wspierany był stosownymi animacjami, bezpośrednio nawiązującymi do okładek płyt, tematyki tekstów. Całość doskonale oddając retro futurystyczną estetykę. Prezentowane wizualizacje były w zasadzie naturalnym przedłużeniem zastygłych kadrów ilustracji poszczególnych albumów. Ożywione idealnie dopełniały się z muzyka czterech dżentelmenów i ich komputerów, które przez ostatnie dekady zdarzyły się troszkę skurczyć. Pomijam kwestie, że dziś średnio rozgarnięty DJ (sztuk jeden) dałby radę równie sprawnie generować dźwięki za pomocą swojego smartfona, ale przyznacie, że to już nie byłoby to samo. Nie byłoby tak dostojnie, brakowałoby tej monumentalnej, laboratoryjnej elegancji.
Jak nie trudno się domyśleć Kraftwerk zaprezentował na żywo swoje The best of. W zasadzie zagrali wszystko co powinni, choć zawsze mogłoby być lepiej. Osobiście wydłużyłbym bisy o parę perełek. Jak nie trudno się domyśleć Elektrownia wypiera się swoich pierwszych trzech krążków, dlatego najstarszym zaprezentowanym utworem była tytułowa suita z albumu Autobahn (1974). Każda późniejsza płyta miała już swoich reprezentantów z naciskiem na dwie najbardziej przebojowe The Man-Machine (1978) i Computer World (1981), którymi Kraftwerk zawojował świat.
To był Kraftwerk w pigułce, w niemal dydaktyczny sposób, swym występem zobrazował swój wkład w rozwój muzyki elektronicznej. Od krautrockowych eksperymentów począwszy („Autobahn”) przez industrial („Metal on Metal”), synthpopowe standardy (np. „Computer Love), po house, techno i inne klubowe wynalazki, bez których nikt dziś na parkiety dyskotek nie wyjdzie. Na takie poglądowe lekcje mógłbym chodzić systematycznie. Utwory były często łączone w medleye poświęcone danemu albumowi, przez co koncert był bardzo poukładany i usystematyzowany – ahh ta sterylność ludzi maszyn.
Bardzo dziwiły mnie reakcje publiczności, która cieszyła się najbardziej bodaj z segmentu poświęconego płycie Tour The France (2003), najbardziej żywiołowo reagowali też na unowocześnione wersje z płyty The Mix (1991). Nie mówię, że źle mi się dygało przy nich ale jednak największą wartość (historyczną) miały kawałki zagranie wierniej oryginałowi.
Gdybym miał wskazać momenty, które robiły na mnie największe wrażenie to z pewnością na czele planować się będzie „Radioactivity” poprzedzony intrem „Geiger Counter”. Utwór słuchany z płyty potrafi oszołomić swą wyjątkową, niepokojącą atmosferą. Przekaz wzmocniony symboliczną wizualizacją dosłownie porażał. Szkoda tylko, że pierwotny wydźwięk został zastąpiony, naiwnie zaangażowaną treścią nawołującą do zaprzestania korzystania z energii atomowej. Czyżby współczesna polityka energetyczna Niemiec miałaby wpływ na twórczość weteranów muzyki elektronicznej? Co prawda Kraftwerk za ten kawałek miał już „problemy” dużo wcześniej (zresztą nie był to pierwszy raz – nawet do autostrady potrafili się przyczepić) teraz jednak wygląda to na zupełnie niepotrzebną uległość. Już same symboliczne wymienienie nazw elektrowni, gdzie zdarzały się awarie wystarczyłoby w zupełności. To rzeczywiście mocno oddziaływało na wyobraźnię a tak pozostał niesmak.
Miłym akcentem było lądowanie spodka tuż przed katowickim Spodkiem. Zdarzenie miało miejsce w trakcie „Spacelab”. Wcześniej Kraftwerk namierzył owe miejsce lądowania za pomocą dobrodziejstwa GPS - było to interesujące i zachwycające w prostocie nawiązanie do myśli przewodniej Kraftwerk, która towarzyszy grupie od samego początku. Kultywowania za pomocą własnej twórczości różnego rodzaju osiągnięć technologii.
Wspaniałym początkiem finału był „The Robots” z użyciem ruchomych manekinów nawiązujących do okładki i atrakcji towarzyszących promocji albumu The Man-Machine (1978). Nie trzeba dodawać, że „roboty” te były bardziej dynamiczne od swych odpowiedników z krwi i kości.
Na bis Kraftwerk powrócił do świata komputera, prezentując krótkie szkolenie z użycia kalkulatora – oczywiście również w polskiej wersji językowej. Całość wieńczył medley poświęcony płycie Electric Café (1986) pod koniec, którego, pojedynczo kwartet opuszczał swoje stanowiska dowodzenia, prezentując przed tym krótkie solo. Dzięki temu można było rozeznać, kto odpowiada za poszczególne dźwięki.
Po wszystkim byłem w pełni ukontentowany. Wszystko było tak jak być powinno, koncert spełnił moje oczekiwania. Momentami nawet zaskakiwał pomimo, że wydawałoby się repertuar do ograny do bólu. Można by ewentualnie pokręcić wybrednym noskiem na to, że prezentowano anglojęzyczne wersje utworów – niestety nie ominęło to nawet słynnej Modelki… ale to nic, najważniejsze, że występ był niesamowicie nagłośniony, przez co można było się całkowicie zatracić w potędze i selektywności generowanych dźwięków przez czwórkę dowodzoną przez Ralfa Hüttera.
Ignacy J. Krzemiński
Inne tematy w dziale Kultura