Po pierwszym odsłuchu Ununiform (2017) byłem rozczarowany, ale szczęśliwie nie dałem za wygraną. Już po kilku następnych przesłuchaniach zaskoczyło i odetchnąłem z ulgą. Jest to jednak zaskakująco mocna płyta. W porównaniu z poprzednim krążkiem Skilled Mechanics (2016) skok jakościowy jest karkołomny. O ostatecznym charakterze tego albumu zaważyło wiele różnych czynników o, których Tricky mówił jeszcze przed premierą. Dziadziuś Tricky mieszkający obecnie w Berlinie przyznał, że spuścił trochę z tonu, prowadzi zdrowy (sic) tryb życia (zdrowo się odżywia, chodzi spać z kurami), ograniczył podobno nawet używki. Może właśnie to wyciszenie pozwoliło mu na bardziej retrospektywne spojrzenie?
Ta płyta ma przede wszystkim duszę i specyficzny nastrój. Według mnie jego głównym mankamentem jest zbyt dobra produkcja - brakuje tu zamierzonej nonszalanckiej niedoskonałości, lekkiego syfu. Za mało tu rasowych tripowych odjazdów.
Album nadrabia huśtawką emocjonalną. Poprzeczka rozpięta została pomiędzy żwawym, tanecznym synthpopem a głębokim gniazdem smutku i melancholii. Bije on zarówno z śpiewu gościnnie towarzyszących Trickiemu wokalistek jak i z elektronicznego serca płyty. Na Ununiform (2017) poczet gości jest bogaty i jak zawsze intrygujący. Tym razem zawiało Adriana do dalekiej Rosji, gdzie zrealizował jeden z swoich pomysłów, który chodził mu ponoć od jakiegoś czasu po głowie. Na płycie udzielili się m.in. Scriptonite, BeatsBySmo, Vasiliy Vakulenko. Oprócz nowych gości pojawiają się dobrze znane głosy fanom twórczości Trickiego: Francesca Belmonte i Martina Topley-Bird – zwłaszcza wieść o udziale tej drugiej zelektryzowała fanów.
Tytuł otwieracza - „Obia Intro” nawiązuje do EPki, która ukazała się również w tym samym roku. Tłusty beat, dyskotekowy pomruk basu, lekko niepokojąca gitara i charakterystyczna mruczanka Trickiego. Przejście w „Same As It Ever”, gdzie tempo jest szybsze budując transowy puls, szorstka elektronika w tle. Jeden z mocniejszych kawałków na płycie. To pierwszy utwór na płycie, w którym udzielił się wokalnie Scriptonite i przyznać trzeba, że wyszło to bardzo sympatycznie. W połowie następuje wgniatająca kulminacja beatów gdzie Tricky powtarza tytułowe słowa. Produkcja na poziomie tego co słychać było chociażby na poprzednim krążku, co dodatkowo (na początku) mnie niesłusznie niepokoiło.
W „New Stole” równie tłusty pełny beat tym razem przy akompaniamencie minimalistycznych akordów gitarowych i wspaniałego śpiewu Francesci nadającego retro klimatu – do tego te mruczenie i urocze zamierzone efekty skakania płyty.
Znów zmiana nastroju „Wait for Signal” to porcja pościelowej melancholii z szczyptą motywu orientalnego. Wszystko sobie harmonijnie płynie oba głosy – Trickiego oraz kusząco sennie na pograniczu szeptu. Szept przełamany odrealnionym hałasowaniem, trochę od czapy mieszanie, lekkie zakłócenie, które na sekundę wyrywa z marzenia sennego.
Scriptonite wraca w „It’s Your Day”, zimne statyczny pogłos, powierzchnia zaczyna drżeć, co raz bardziej nerwowo. Ostatecznie motyw przekształca się w mesmeryczno-nokturnową, kwaśną ale bardzo stonowaną kompozycję. Tricky deklamuje spokojnie, jakby ostrożnie przeciągając sylaby – zbrodnią jest czas trwania utworu, zdecydowanie temat był godny rozwinięcia.
Cały czas poddawani jesteśmy zręcznej żonglerce nastrojów, „Blood of My Blood” to bardzo przejmujący w „amerykańskim” stylu (szczęśliwie pozbawiony zbędnej kiczowatości), mający coś z filmowej dramaturgii. Sygnał połączony z orkiestracją i delikatnym plumkaniem fortepianu. W utworze tym również udziela się Scriptnite śpiewający w pastelowej, przygaszonej manierze.
Dla lekkiego pobudzenia odpalony zostaje żywszy, taneczny beat w „Dark Days”, fanów bardziej rockowego oblicza Tricky’iego ucieszy gorąca zadziorna gitara, która kontrastuje z przenikliwą zimną, buczącą elektroniką tła. Jest to postmodernistyczna zabawa autora, który jest mistrzem czerpania z różnych stylistycznych szufladek. Jest to tak umiejętnie wszystko skomponowane, że ten eklektyzm mimo wszystko jest spójny. Dominujący głos Miny Rose idealnie współgra z dynamicznym całokształtem. Syntezatorowe solo będące brawurową jazdą na ostrej krawędzi kiczu, broni się idealnie, nie gryząc się tak bardzo z resztą dźwięków. Udział Miny na tej płycie uważam za najlepszy z pośród wszystkich licznych gości. Zdecydowanie najlepiej przypadły mi jej partie wokalne do gustu, co jeszcze raz zostanie potwierdzone w kolejnym utworze.
Jeden z filarów promocyjnych, a zarazem jedna z największych perełek na albumie jest „The Only Way”. Piękna, pieczołowicie dopieszczona ballada będąca jak to sam Tricky zapowiedział drugą częścią kultowego „Hell Is Around the Corner” –, jest to bardzo zgrabna pościelówa, o bogatej (jak na standardy Trickiego) aranżacji. Za pierwszym razem ballada ta absolutnie mnie nie kupiła, wydawała mi się bardzo na siłę (możliwe, że zraziła mnie przed premierowa rozdmuchana otoczka) jednak po uczciwym osłuchaniu się z nią, utwór ten stał się w pełni wartościowym klasykiem. Szkoda tylko, że nie przybrudzono produkcji, choć na tle reszty płyty, byłoby to może rzeczywiście zbyt pretensjonalne. Polecam słuchania obu „części” jedne po drugim – w tedy można w pełni usłyszeć artystyczny zamysł.
Po kontemplującym wyciszeniu „Armor” zabiera nas na przejażdżkę po metropolii w gorącą letnią noc. Pełną neonów, rozmazujących się świateł samochodów… tylko dlaczego znów tak skandalicznie krótko.
O dziwo jedynym coverem (jeżeli tego typu określenie jest adekwatne w tego typu stylistyce) jest „Doll”. Autorem utworu jest Courtney Love, który był jednym z największych przebojów grupy Hole. Jest to kolejna ballada, akustyczna gitara, delikatny pogłos sekcji rytmicznej, wszystko to stanowi tło dla nieco irytującej maniery Avalon Lurks – na mój gust śpiew ten jest zbyt „goły”, za bardzo wysunięty, choć niczego mu nie brakuje.
Najbardziej jednoznacznym rosyjskim akcentem na płycie jest „Bang Boogie”. Jednocześnie jest to najbardziej hiphopowy moment płyty. Jedyny utwór w tymże języku wykonany przez rosyjskiego rapera. Wszystko pięknie, ładnie, tylko dlaczego to wszystko trwa raptem minutę osiemnaście sekund?!
Jak wyżej wspomniałem Mina Rose swoją specyficzną manierą deklasuje rywalki na płycie – Wszystkie! Drugim argumentem przemawiającym za tym stanem rzeczy jest „Running Wild”. Kolejny przejmujący utwór pełny dusznych niepokojących plam dźwięków. Od czasu do czasu zraszany, żywymi łzami pianina.
I can hear
Someone say
Twins apart
Faded grey
Is it like that dream I had? And you are here like a dream'
Z ostatnim utworem wiążą się z jednej strony największe oczekiwania jak i rozczarowania. „When We Die” to właśnie na ten utwór czekałem najbardziej (i pewnie nie tylko ja) – powrót pierwszej muzy Tricky’ego – Martiny Topley-Bird. Można powiedzieć, że to właśnie Ona była siłą sprawczą, przez którą Tricky opuścił Massive Attack i poszedł na swoje.
Od razu rozpoznawalny głos na pograniczu upalonego rozmarzenia i goryczy dekadencji. Kontrast dla osobliwie skrzypiącej maniery Trickiego. Tytuł utworu od razu przywodzi na myśl utwór „Makes Me Wanna Die” z nieśmiertelnego Pre-Millenium Tension (1996) i rzeczywiście można dostrzec delikatne podobieństwa obu utworów. Niestety utwór nie wybija się ponad przeciętność nawet tego krążka, wypada w dodatku mało korzystnie przy utworach z udziałem Miny Rose.
Nowa płyta bristolskiego mistrza i jednego z kreatorów trip hopu to kolejny dowód na to, że należy z dystansem patrzeć na szumne zapowiedzi. Miał to być powrót do korzeni wręcz rozwiniecie i kontynuacja tego co Tricky zapoczątkował w latach 90.
Sam zwykle staram się trzymać tej zasadzie jednak przez chwile zawierzyłem (fani tak mają), że może jednak stary dobry Tricky rzeczywiście nagrał dzieło na miarę pierwszych czterech płyt. Choć trochę przemycił zadymionego oparami trawy nastroju z Nearly God (1996). Kto tak się łudził znów dostał nauczkę. Dlatego swoim skromnym zdaniem zanegować „wielki powrót”, szczerze mówiąc nie liczę już na to. Nie zmienia to faktu, że płyty słucha się dobrze, momentami nawet porywa i chyba to jest w tym wszystkim najważniejsze.
Inne tematy w dziale Kultura