W ostatnim czasie zespół pracował na wyjątkowo wysokich obrotach, w 2016 roku J.D. Coś tam wydało splita dzielonego z Palm Desert, Suseł pardon… King of Nothing wraz z resztą Mentorów popełnił debiutancką płytę. Przyszedł czas i na dużą płytę zatytułowaną wyjątkowo lakonicznie jak na dotychczasowe standardy zespołu – Wendigo (2017). Tytuł i tematyka płyty jak na zespół manifestujący swoje umiłowanie w southernowej stronie muzyki rockowej i metalowej jest zaskakująco „egzotyczny”. Wendigo to element indiańskiej mitologii tylko, że tych czerwonolicych zamieszkujących północną część kontynentu amerykańskiego. Jest to duch lub człekokształtne monstrum, które rodzi się z nieszczęsnego człowieka, któremu złamano serce. Stwór ten lubuje się również w serc wyrywaniu, pożerania swoich ofiar, ponoć częściowo lub w całości stworzony jest z lodu, dlatego jedynie ogień jest w stanie wzbudzić w nim trwogę.
To jest jedna strona medalu, bowiem autorzy odżegnują się od dosłownej i jednoznacznej interpretacji utworów, które na albumie się składają. Nie jest to również sensu stricte album konceptualny. Intencją autora była bowiem bardziej przyziemny, co nie znaczy, że mniej przerażający „ludzki” aspekt Wendigo. Mowa o „psychozie wendigo” będący zespołem zaburzeń o podłożu depresyjnym, które jest spotykane np. u koczujących kanadyjskich Indian Ojibwa. Psychoza ta objawia się zimą, gdy brakuje pożywienia. Osobnik dotknięty taką przypadłością czuje kanibalistyczny popęd. Zainteresowanych tą tematyką odsyłam do wujaszka google.
Z bólem musze przyznać, że cała ta otoczka momentami przerasta najistotniejszą, muzyczną sferę albumu. Na mój gust zespołowi nie udało się do końca zobrazować tego tematu warstwą instrumentalną. Tytułowego szaleństwa niestety nie uświadczymy podczas odsłuchu w satysfakcjonującej ilości.
Początek albumu jeszcze tego nie zdradza, „The Creature is Alive”, który promuje album delikatnie mówiąc nienajlepszym obrazkiem (będącym rozwinięciem równie fatalnej okładki) to kawał sympatycznego grania. Jest to zwarty utwór z niepokojącym riffowaniem Stempla. Suseł operuje silnym, czystym wokalem z ostrym wykończeniem – jedynie wokalista wywiązuje się na tym albumie – śmiało może sobie zmienić sceniczną ksywę na tytułowe stworzenie. To co od razu rzuca się w uszy to osobliwe, w pełni zamierzone brzmienie gitary, które zgodnie z intencją ma ono oddawać jak najdokładniej ducha koncertu.
Po dobrym strzale przychodzi oklapnięcie. Przymulający utwór, talerze łoskoczą tworząc zimne tło dla ospałego gitarowego riffu. Wokalista żywiołowo śpiewa sięgając po niestosowane przez niego ozdobniki. Zdobna, subtelna, spokojna solówka unosi się nad duszną, błotnistą atmosferą. Brakuje szaleństwa i mięcha, zbyt stonowany kawałek.
Grzech ten powielany jest niemal we wszystkich utworach na płycie. „Hangman’s Cove” wolno rozwija się, miłym akcentem jest grząskie skrzypienie basu Stanleya. Insumentalny smakowity pasaż sobie płynie, do którego dołącza się Suseł intensyfikując stopniowo agresję w swoim glosie. Wyjątkowo szarżuje Wendigo w tym kawałku przytłaczając całą resztę zespołu. Snujące się rozmazane riffy, kołacząca perkusja Joorka. Dopiero solo jest przejawem ożywienia choć tez jest takie zrezygnowane jakby obrazowało zmęczenie. Dobrze, że chociaż w „New Blood” zespół się obudził Skoczny wstęp, tłuste brzmienie podbite basami dudni i huczy aż miło. W porównaniu z poprzednimi kawałkami to naprawdę miła odmiana. Wyraźna praca basu nadaje dodatkowego ciężaru. Trochę żywsze granie z ładunkiem przebojowości, co w dużej mierze jest zasługą wokalisty. Instrumentalnie też się dzieje, co rusz jakieś tłuste smaczki zapodają panowie z sekcji rytmicznej.
Zupełnie niepotrzebnie w „Burn Those Bridges” wracamy w melancholijne tajemnicze rejony. Przybity, zadymiony nastrój, drążony przez toczącą się dramaturgię utworu. Schowana gitara robi dużo dobrego, czasem rozwijając temat w krótkie zgrabne sola. W środku utworu zespól lekko miesza, bardzo podoba mi się zwłaszcza zgrabność partii Stempla. Rozwleczone senne stonerujący rdzeń rzeczywiście przysypuje słuchacza piachem. Słuchając zwłaszcza tego utworu odnoszę wrażenie jakby sesja nagrań odbywała się na ciężkim kacu. Sytuacja poprawia się w „Wasting Daylight”, rytmiczna bestia, idealna do potupania i pomachania głową – jak chcą to potrafią dranie dołożyć do pieca. Średnio szybki z zaczepnym rwanym riffem.
Okrutny, obskurny punkt kulminacyjny z dobrze nasmarowanym warkotem wokalisty i resztą akompaniamentu. Przeradza się w kontrolowane (małe) rozpasanie, które można by uczynić bardziej śmielszym, co aż się prosiło! Gitara o wyraźnym posmaku southernowo zachodzącego słońca na rdzawo rudym pustkowiu. We wstępie „Hold That Thought” wpleciono, głos nieodłącznego „przyjaciela” zespołu Billa Hicks - ciekawe co by ś.p komik na to powiedział? Perkusista pozwala sobie na mile przejścia i przeszkadzajki, co ożywia tło dla brylującego Susła.
Sami czytając recenzję widzicie, że połowa płyty a trochę mało tu tego szaleństwa. Nie zgodzę się też z dziwną tezą jakoby to była najbardziej zróżnicowana płyta w dorobku zespołu. Wręcz przeciwnie jawi się jako najbardziej jednolity przymuł. „Witches and Spies” jest utworem, tylko to potwierdzającym. Asekuracyjnie napiszę, żeby źle nie być zrozumianym. Oczywiście nie jest tak źle, ale brakuje fajerwerków, większego natężenia wyrazistości. Na dłuższa metę płyta robi się monotonna i nużąca. Prostota southernu pokazana jest od najsłabszej strony. Znów Suseł jakby jedyny od początku do końca wyrywał wkładał serce w swoją robotę. Zapowiadający się nie źle początek „Every Day is a New Hole to Dig” rozwija się ostatecznie w standardowe dla tego albumu rejony – strasznie zdziałały i stetryczały ten potwór. Zbasowane brzmienie podobne jak w „New Blood”. Serie podwójnej stopy i zrezygnowane refleksyjne sola. Jest to jeden z ostrzejszych kawałków, ale niczym poza tym się niewyróżniający.
Ostatni na liście „Flesh You Crawl Your Own” jest jednym z moich faworytów, rzeczywiście wybijający się poza przeciętność utwór – bez bicia przyznaje, że kawałek ten jest jednym z najlepszych, jakie J. D. Overdrive popełnił w swej dziesięcioletniej karierze. W końcu przekonywująca od początku do końca dramaturgia utworu. Odpowiednio hałaśliwa praca instrumentów, jest przestrzennie, tynk a nawet gruz się sypie ze ścian i sufitu. Taki Dżej toćka Di toćka kupuję . Jest specyficzny nastrój, kawał solidnego grania, gdzie można mówić o dynamice. Jedynie przyczepić się muszę do filmowej wstawki, zbędnej - wręcz zakłócającej i rozpraszającej stygnącego riffu.
W połowie recenzji wszystkie już żale wylałem, dodam tylko, że uczciwie muszę stwierdzić, że zdecydowanie większe wrażenie zrobił na mnie zeszłoroczny debiut Mentora. Szkoda, że nie udzieliła się, chociaż krzta tej iskry.
Dwa ostatnie krążki to okrzepnięcie stylu grupy i niewielka, ale jednak tendencja zniżkowa. Przez Wendigo (2017) doceniłem trochę bardziej The Kindest of Deaths (2015). Tylko, że po tym zespole oczekuję czegoś więcej niż tylko trzymania wyrobionego poziomu. Sądzę, że na koncertach materiał ten może zyskać.
Inne tematy w dziale Kultura