Trzeci album nie przynosi żadnych radykalnych zmian. To 100 % J.D. Coś tam, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić. The Kindest of Death (2015) Nastąpiła zmiana w funkcji basowego – na miejsce Poego wskoczył ostatecznie Stanley, który występował z zespołem już w latach 2012-2013. Co ciekawe premierze płyty towarzyszyło specjalne piwo, co zostało później kontynuowane. Wspominam o tym nieprzypadkowo, bowiem to właśnie chłopaki z Katowic rozpoczęli w Polsce modę na swoje piwa (nie licząc może piwa z etykietą KSU).
Okładka idealnie zazębia się z tytułem – jawi się, jako poroniona wizja połączenia Lucynki z debiutu i Lucjana z dwójki… Ostatecznie oprawa najłaskawszej ze śmierci wyszła bardzo estetycznie. Na pewno jest to lepsza grafika niż ta z Wendigo (2017).
Brudne southernowe łupanie raczej w leniwym melancholijnym tempie z impulsywnymi napadami mocniejszego grania. Suseł jak to Suseł – nie brak tu jego charakterystycznej ekspresji wokalnej, która została przyhamowana na rzecz eksponowania łagodniejszych aspektów jego głosu. Wreszcie odpalamy płytę i od razu czaruje nas południowo-amerykańskie brzmienie gitary Stempla a nie jakieś wtórne intro. „Wreckege Part 1” to mała porcja dusznego instrumentala. Lekko dekadenckiego, zrezygnowanego, leniwie snującej się melodii. Następujący po nim. „Crippled King” spójnie rozwija akcję, jest ponuro i gęsto. Ołowiany riff Stempla, szybko włącza się do akcji Suseł drąc się, ale już w nie tak efektownie rozdzierający sposób jak na poprzednim krążku. Jednak odmówić nie można zaangażowania się w partie wokalne. Zwłaszcza w czystych partiach wokalista pokazuje, że gardło to ma co najmniej z miedzi. Już ten utwór pokazuje, że zespół postawił na zróżnicowane, żonglowanie emocjami. Szarpany rytm, naprzemienne przypływy agresji, które po eksplozji wpadają w przygnębiającą niemoc. Kolejny na liście „The Lesser Evil” to właśnie taka zmiana nastroju, niezobowiązujące lżejsze podejście do tematu, toporne bębny, meandrująca gitara i Suseł, jakiego jeszcze nie było. Śpiewa sobie bardzo melodyjnie z akcentowaną agresją. Słychać jednak dużą świadomość własnego głosu, jakby bez wysiłku modulowanego. Oczywiście nie obyło się bez przeraźliwego, przeciąganego wrzasku jednak produkcja nieco go utemperowała i lekko przygasiła, – przez co straciła siłę rażenia z poprzedniego krążka. Na mój gust nie było to dobrym rozwiązaniem. Zdecydowanym atutem są czystsze partie, które brzmią szczerze i mogą się podobać. W outro utworu pojawia się, a jakże Bill Hicks, tym razem w wyjątkowo krótkim i treściwym przekazie.
Skoczne sobie poczynają w „The Fury In Me”, Joorek kosi podwójną stopą a Stempel szyje zadziornymi riffami. Do utworu powstał klip „mocno inspirowany” kultowym obrazkiem do „Smack My Bitch Up”grupy The Prodigy. Klip w ostatecznym rozrachunku okazał się również w swej treści ostrzejszy od oryginału.
Jak na razie jest to najbardziej energetyczny utwór, w połowie następuje krótko trwały zjazd, który jest świetną pretekstem do wyżycia się gitarzysty.
Czas na utwór, do którego mam niejednoznaczny stosunek. Z jednej strony jest jego jednym z najmocniejszych i najbardziej dopracowanych na krążku. Z drugiej jawi się, jako zmarnowany potencjał przez zbytnio asekuracyjne, sztampowe podejście zespołu. Mowa tu o „Dull Knives and Dead Friends” - najbardziej stonerowym, pełnym mroku kawałku. Zaczyna się obiecująco od smutnego majestatu roztaczanej przez gitarę, dla wzmocnienia efektu, dzwonią delikatnie mieniąc się talerze. Intrygujący początek przechodzi w typowe dla tego zespołu rejony i to jest nieszczęście tego utworu i płyty - wtórność, która niespodziewanie szybko zagościła w twórczości zespołu. Oczywiście da się tego posłuchać z satysfakcją. Nie brak tu lotnych momentów, ale z drugiej strony nie ma tu killera na miarę „Shadow of the Beast” - ale takie rzeczy nagrywa się widocznie raz. W porównaniu z powyższym, kawałek jest rozlazły, niepotrzebnie dłuży się, brak tu magii, która zakotwiczyłaby słuchacza na dłużej. Jedynymi przebłyskami są mniej lub bardziej śmiałe zagrywki gitarowe. W połowie utworu mamy próbę stworzenia trochę bardziej narkotycznego klimatu. Wyszło to nawet zgrabnie, ale jednak pierwsze wrażenie nieufności zostało zbyt mocno ugruntowane.
Krótki, akustyczny instrumentalny przerywnik „Seeds and Stones” to już coś nowego w twórczości katowiczan. Bardzo zgrabnie i subtelnie zagrana miniaturka umiejscowiona w połowie płyty.
Drugą część otwiera „The Greater Goods” kawał mocarnego rock and rolla. Zachrypnięta stylizacja głosu Susła, który wycisnął z siebie siódme poty w tym kawałku. Stempel zapodał jeden z tych pozytywnie wibrujących riffów, które bujają aż miło. Reszta również skrupulatnie wypełnia swoje obowiązki. Szybko atmosfera gęstnieje, Solo wycina solo jakby od niechcenia, ostre gitarowe dźwięki przedzierają się przez ścianę dźwięku i wrzasku Susła. W końcu J. D. Overdrive gra z polotem, utwór posiada głębię generowaną przez bas Stanleya i stępione brzmienie perkusji. Rozbudowany i zróżnicowany utwór wybijający się ponad poziom reszty płyty. Równie dobre wrażenie sprawia „Demon Days”, średnio szybkie tempo, gruzowanie bardziej intensywne, niezła instrumentalna zawierucha z niszczycielskim riffem i bezwzględnym perkusyjnym szlachtowaniem. Wokal pełen rezygnacji przekuwanej w desperację znów jest najbardziej nastrojowym elementem utworu. Całe spectrum umiejętności Susła się przewija od wrzasków, growli po czyste ujmujące wokalizy. Również id strony gitarowej wyjątkowo dużo się tutaj dzieje. Partie solowe przydymione, wiją się niespokojnie - jeden z lepszych kawałków.
Otwieracz zostaje dokończony w „Wreckage, Part 2”. Dłuższy instrumentalny pasaż, ciężki chropowaty bardzo sympatyczny kawałeczek. Wszystko wskazuje na to, że druga połowa albumu jest lepsza. Długo tłamszone i kumulowane złe emocje w finale zostały rozładowane. Utwór pełen smaczków w postaci pobrzękiwania akustyka, zmian tempa i przede wszystkim kolekcji riffów, partii solowych. Co prawda zdarzają się momenty, w których Stempel zapędza się w zbyt nowomodne rejony ale to są niuanse. W Podobnym tonie jest utrzymany „A Painful Reminder”. Rozedrgana struktura, pełna mocniejszych zrywów, kotłujących się partii gitarowych. Co prawda w ostatecznym rozrachunku aż tyle nie dzieje się jak w poprzednim kawałku, to jednak są to bardzo dobrze zagospodarowane cztery minuty.
Tytułowy utwór to dziewięciominutowy kawał klimatycznego, apokaliptycznego grania. Psychodeliczny wstęp, niby nic specjalnego. A jednak to rozmyte brzmienie gitary, wraz z monotonną deklamacją samego Roberta Oppenheimera (zwanego „ojcem bomby atomowej”), swoje zadanie spełniło. Coraz intensywniejsze tąpnięcia perkusji, przymulony wokal, pojękująca gitara, utwór wolno snuje się. Suseł ożywia się utwór intensyfikuje się, dramaturgia rośnie. Środkowy pasaż z typowym wrzaskliwym popisem, po którym następuje rozdzierający lament przyprawiony smutną solówką. W trakcie słuchania i sukcesywnego zestrajania się z „The Kindest of Death” nie czuć ani trochę, że utwór ten aż tyle trwa, co mówi samo za siebie. Album kończy się białym szumem.
Na wstępie zrobiłem małą wycieczkę w przyszłość, wspominając najświeższą płytę J. D. Overdrive, dlatego pozwolę sobie obie pozycje porównać. O ile The Kindest of Death (2015) jawił mi się, jako krok w tył. Po osłuchiwaniu się z Wendigo (2017), ostatecznie album zyskał w moich uszach. W następnej odsłonie cyklu recenzji postaram się wyjaśnić dlaczego. Konkludując, nie jest to najlepsza płyta w dorobku zespołu – jak zawsze mogło być lepiej, zwłaszcza mam tu na myśli pierwszą połowę (wyłączając może „The Fury in Me”). Nie jest to jednak najgorsza płyta, zespół utrzymuje poziom, ale jednak oczekiwania nie zostały w pełni zaspokojone.
Inne tematy w dziale Kultura