Dwa lata po swoim debiucie długogrającym katowicki zespół wydaje album Fortune Favors the Brave (2013). Tym razem zamiast Lucynki, do okładki pozowała maskotka zespołu Lucjan, który jest obowiązkowym elementem scenografii na koncertach J. D. Overdrive. Co ciekawe aby podkreślić swe przywiązanie do oldschoolu album, ten ukazał się również w formacie kasety magnetofonowej. Tytułowa odwaga odnosić się ma do penetrowania przez zespół southernowej niszy.
Zespół powiela malutki grzeszek w postaci intro pt. „Bad Karma”. Tym razem zaczerpnięto z klasyka kina grozy – George A. Romero: Noc żywych trupów (1968).
Po wprowadzeniu w odpowiedni nastrój, przechodzimy do soczystej części właściwej, czyli „Born to Destroy”. Miękkie, donośne bicie Joorka, jako pierwsze dochodzi do głosu. Jako drugi włącza się Stempel z wyluzowanym, frywolnie kroczącym riffem. Pierwsze wrzaski Susła zwiastują, że to nie będzie łagodna płyta. Zdecydowanie, jeżeli chodzi o partie wokalne, więcej tu dzikiego darcia gumiora niż spokojnych, subtelnych zaśpiewów. Ich oczywiście nie brakuje, mało tego słychać wyraźny progres w tej materii, na pewno koncertowe boje miały na to swój wpływ – głos Susła jest znacznie bardziej świadomy niż na poprzedniej płycie. Pierwsze minuty utworu, sobie płyną raczej niezobowiązująco. Finalny zjazd w pozbawiającą złudzeń otchłań, to nowa, jakość w muzyce zespołu. Ten okrutny, ponury, gęsty mrok, potępieńcze dzwonienie talerzy perkusji, gardłowy growl, gitarowe sprzężenie…
Wściekle zacięty początek „Funeral Stomp”, jakby odbicie echa po końcówce poprzedniego numeru. Po chwili jednak Suseł znacznie łagodnieje, pojawiają się ozdobniki w postaci melodyjnych zawijasach. Leniwe, ociężałe tempo, ożywiane susłowym darciem japy. Lekko tempo się rozkręca. Uwagę przyciągają partie basu Peo- zresztą nie raz jeszcze pokaże, na co go stać na tym albumie. Stempel wycina zgrabne sola. Dobry koncertowy kawałek, z bardziej intensywną i gęstą końcówką.
Czas na jeden z najciekawszych momentów w całej dotychczasowej dyskografii miłośników whiskey. Za sprawą „Beware the Boozehound” na chwilę J.D. Overdrive staje się southernowym All Star bandem - gościnnie wystąpili gitarnik Dziki z Mech, gardłowy Rufus ex Corruption i klawiszowiec Piotr Sikora z Leash Eye. Jest to zdecydowanie jeden z bardziej dopracowanych i lotnych kawałków (w dużej mierze dzięki brudnym partiom zagranych na organach Hammonda w charakterystyczny dla Piotra Sikory sposób).
Manipulation, a weapon of mass destruction
But my freedom will not be denied
Illumination is a glass of whiskey away
So here's to the promised land - the southern way
W „Call of the South” pozostajemy w mięsistych, ciężkich, lejących się riffach. To jest zdecydowanie bardziej zwarta płyta niż debiut. Pierwsze zmęczone linijki tekstu wyśpiewane przez strudzonego Susła, który nie wytrzymuje i daje upust tamowanym emocjom. Gitara nieśmiało czaruje subtelnymi riffami, dużo więcej hałasu robi Joorek wyżywając się zwłaszcza na talerzach. Tylko trochę bardziej mogłaby być podkreślone brzmienie perkusji. Kroczące riffy współgrające z rytmem, przydymione solówki na tle lejącej się otchłani partii basu.
Kolejny na płycie utwór, „Standing Tall” to znów bardziej płynne granie z chwytliwymi partiami gitary. Bardziej zwarte i cięższe, pojawiają się gardłowe growle, przełamywane od razu łagodnym zaśpiewem, perkusista serwuje różnego rodzaju smaczki, jest to jeden z bardziej „dynamicznych” kawałków na płycie jeżeli takie określenie w ogóle pasuje do J.D. Coś tam...
Run little rabbit
Crawl into Your hole
The sun has vanished
It will guide You no more
Run little piggy
Through the tall dark trees
Hide in the shadows
While the beast roams free
Czas na opus magnum tego krążka, tego zespołu. „Shadow of the Beast” to dzieło popisowe zespołu, oraz producenta Piotra Gruenpetera. Ten niespełna siedmiominutowy utwór, ma na pewno najwięcej wspólnego z stonerem (przekutym na modłę J. D. Overdrive).
Pełne niepokojącej magii, odrealnione brzmienie, smutny początek, przygnębiający riff, zwodzący z zaświatów wokal, plemienne bicie bębnów, roztacza ołowianą mgłę. Liryczna melodia gitarowa, która łka razem z delikatnym głosem Susła idealnie się uzupełniają. Jednak nie ma tego dobrego, to jest metyl proszę ja was - z ołowianego nieba następuje druzgocący, pozbawiający nadziei opad. Wokalista warczy, skarży, pieni się, grzmi wzbudzając ogólną trwogę. Atmosfera utworu tężeje, aby znów móc dać upust w kulminacyjnym, zapiaszczonym rzygu, który skutecznie oczyszcza atmosferę. Oj Zawiało pustynią (Błędowską), ale jakże za to sugestywnie.
Po takim utworze w zasadzie, wydawałoby się, że nie ma sensu słuchać dalej tej płyty. Powinien on wieńczyć Fortune Favors the Brave (2013). Ewidentnie odstaje od reszty twórczości, coś na zasadzie „Shadow of the Beast” i reszta albumu.
Jednak chłopaki się nie brandzlują i dowalają solidnym oklepem. Wręcz skocznym i i wyjątkowo rozpędzonym. „The Revelation” to kawał dobrego wymiatania z solidnym thrashującym riffowaniem do zbrojną jazdą na dwie stopy. Silne gardłowe wokalizy i pogięte wygibasy basiura, które jakby były od czapy, drażnią naszą uwagę. Jeden z największych zabijaków albumu.
Tęskniliście za gawędą Billa Hicksa? wraca we wstępie do „Like Heros to the Slaughter”. Ta półminutowa przerwa daje chwilę wytchnienia, przed równie srogim i gęstym graniem. W połowie następuje nostalgiczne załamanie, na takie bardzo ckliwie „hamerykańskie” zawodzenie w nowomodnym stylu, które na szczęście zostaje zatarte solidnym riffem i okrutną wokalizą.
Closer and closer, we dig our own grave
Lucky for us fortune favors the brave
Dying each day for a meaningless cause
We hope for the best but prepare for the worst
Finałowy „Hope for the Best, Prepare for the Worst” rozpoczyna przepyszna, korzenna gra Joorka. Znów gitara basowa Poego atakuje dziwnymi dźwiękami. Przy każdym kolejnym odsłuchu, wyczekuje się tych wszystkich brzęcząco-klekoczących ozdóbek. Typowe granie, jakiego dużo na tej płycie. Mimo, że niczego temu kawałkowi nie brakuje, można by oczekiwać czegoś więcej. Może nie ballady jak w przypadku ostatniego krążka ale cóż, nie ma co się oszukiwać, po „Shadow of the Beast” nie licząc może „The Revelation” nic już nie jest wstanie zrobić większego wrażenia. Nie pomaga nawet to, że utwór zahacza w połowie o spokojniejsze, niepokojące rejony, ale to już niestety nie ten poziom. Tak to już jest z nieprzeciętnymi utworami, szybko mogą stać się największym przekleństwem zespołu. Dlatego oby, tytuł tego utworu, nie okazał się dewizą dla zespołu…
Jak na razie jest to wciąż najlepszy album w dyskografii J. D. Overdrive. Zespół w pełni ukształtowany, przede wszystkim z pomysłem na swoją muzykę i nie mniej ważnym solidnym warsztatem.
Inne tematy w dziale Kultura