W 2016 roku po niemal ćwierćwieczu ukazały się wznowienia prekursora doom metalu w Polsce - dla ścisłości death doom metalu. Częstochowski Mordor debiutował profesjonalnie wydana taśmą demo pt. Nothing… (1992), którą wydal Baron Records- z perspektywy czasu dość ciekawy label, dzięki któremu podziemie metalowe mogło wydawać swoje nagrania (swoją drogą warto by odkopać takie wynalazki jak np. Azazel).
Taśmę otwiera „Intro”, pod którym kryje się fragment utworu Laibach pt. „F.I.A.T.” z kultowego Opus Dei (1987). Pozwolę sobie z tej okazji na małą dygresję - skubany Laibach miał wzięcie na przełomie lat 80/90. Morbid Angel paradował w koszulkach z motywem z tej płyty. Vader wykorzystał fragment z albumu Macbeth (1990) jako intro, co zostało udokumentowane na ich pierwszej koncertówce.
Brudna produkcja demo podkreśla majestat prastarych smolistych riffów w „My Religion”. Doom metalowy ciężar gitary, złowrogi, przegniły growl, trzymana w ryzach zaczepna perkusja. Budowane napięcie znajduje ujście w refrenie, które jest mroczną eskalacją zagłady. Bardzo dobry początek odpowiednie wprowadzenie. Surowy utwór bez parapetowych wspomagaczy, a jednak klimatu mu odmówić nie sposób. Melodyjne kwieciste partie solowe gitarzysty świetnie spełniają swoją rolę.
Black, mighty gate of Mordor
Will gust up open tonight
The gust of mad death
Will freeze the hearts of millions
Darkness will creap out of dusk
To put out the sunshine
Sądząc po tytule „The Kingdom of Mordor” stanowi hymn zespołu. Powoli z otchłani wyłania się groza. Łkająca delikatna melodia gitary zdeptana zostaje przez przemarsz mordorowego pomiotu. Długi utwór, który snuje się niczym niekończące się legiony orków. Długa, żywiołowa solówka stara się nieco rozświetlić, czarne od smogu niebo, spowite krwawą łuną. Bardziej zwarty i zagęszczony „The Mass” to kawał dusznego walcowatego death metalu z epickim zacięciem. Stłamszone przez nieprzeniknioną ścianę dźwięku. Szybszy finał z ekstatycznym, bardzo miodnym solem.
Drugą stronę taśmy otwiera cover Paradise Lost – „Eternal”. Paradajsi stanowili wówczas w Polsce niemałą inspirację. Jeden z dwóch tytułowych kawałków – „Nothing Makes any Sense” zawiera klasyczne, esencjonalne doom metalowe gitarowe otwarcie. Tak jak na długograju zaczyna się deklamacją - tu z pogłosem potęgującym wrażenie tajemniczości. Zdecydowanie wole te pierwotne wersje kawałków - wersje z Prayer To (1993) są niepotrzebnie przekombinowane. Nawet pseudo chórkowe żałosne pojękiwania lepiej tu wypadły. Pomimo braku klawiszy tam gdzie trzeba baśniowość jest tak samo odczuwalna.
Ironia losu, „Open Your Eyes”, to typowy antyklerykalny manifest medalikowego, metalowego zespołu. Typowy ciężar dla Mordor, średnie tempo groźnie grzmiących gitar. Dla urozmaicenia przeplata się w refrenie medalikowo melodyjnie rozbrykana, kołysząca partia gitary. Z pewnością jeden z większych mordorowych przebojów - naprawdę dziwne, że nie doczekał się lepszej oprawy na płycie.
Finał w postaci jednego z najbardziej przejmujących kawałków w twórczości częstochowian (zarazem od strony lirycznej jak i muzycznej). „There's Nothing Left”, podobnie jak w przypadku „Nothing Makes Any Sense” pierwotna wersja góruje nad ostateczną wersją.- zwłaszcza, jeżeli chodzi o brzmienie gitary. Podejrzewam, że niezamierzony piwniczny pogłos idealnie potęguje nastrój.
Jak na demo jest bardzo dobrze, gdyby poprawiono parę niedociągnięć, śmiało można by traktować Nothing… (1992) jako pełnoprawny album.
Inne tematy w dziale Kultura