O stołecznym Leash Eye było swego czasu trochę głośniej, kiedy to w pewnym stopniu wykonywana stylistyka zaczęła być „modna”. Na kanwie przypomnienia sobie o stonerowych i southernowych rejonach rocka i metalu, niektóre zespoły, (które do tej pory tkwiły w bardzo głębokim podziemiu), zaczęły wyściubiać nosy na powierzchnię. Dziwi mnie to, bo klasyczny rockowy sznyt, odwołujący się do korzeni powinien zawsze być w cenie. Pomimo, że fonograficznie zespół debiutował w 2009 roku, Leash Eye jest bandem niemłodym – bowiem panowie młócą od ponad dwudziestu lat. Dziś wsłuchajmy się w jego następcę.
Wspomniany wyżej utwór zaczyna się od basu Mireckiego, który jako pierwszy wprowadza nas w liszajowy świat dźwięków. Mocno osadzonych w rockowo-metalowej klasyce . Następnie odzywa się krystaliczny Hammond Piotra Sikory, oraz leniwy gitarowy riff Opatha. Nikt się nie spieszy, wszystko toczy się swoim tempem. Silny głos Sebby dopełnia całości tworząc kawał rasowego southernowego grania.
Na liszajowych albumach znajdują się różne efektowne smaczki, które budują nastrój jak np. odgłosy kolei parowej w „Headin’ for Disaster” czy świst kul w „F.H.T.W”. W tym pierwszym rozkoszować się można przybrudzonym, odważnym hammondom. Bardziej złowrogiemu riffowaniu, które zostaje przełamane frywolnym solem Piotra Sikory. Do kawałka powstał obraz, który objawiony światu został z bardzo dużym opóźnieniem.
Czas na balladę pt. „Her Rose’s Flavor”, ponure ocierające się o doom metal riffy mroczna - nie można, nie pochwalić Sebby za jego partie wokalne, którymi buduje przejmujący nastrój. Nie tylko w tym kawałku jego głos gra główną rolę. Mirecki ma okazję na wyeksponowanie swej gry. Kawałek rozkręca się, perkusja budzi się, gitara ostrzej szyje, hammond mruczy, jednak nie zakłóca to wydźwięku całokształtu. Punktem krytycznym jest solo gitarowe, po którym następuje zamknięcie utworu klamrą, z delikatnym pełnym uroku wyciszeniem- to zdecydowanie dobrze spędzone osiem i pół minuty. Następuje płynne przejście w „Trucker Song”, żywiołowy utwór, mknie niczym dobrze obciążony tir nocą z zdeterminowanym kierowcą. Wysokie rejestry wokalisty, toporne zawsze sprawdzające się w takiej stylistyce riffy. W utworze możemy usłyszeć Piotra Cugowskiego, który gościnnie wystąpił w tym utworze.
Na koniec zespół zostawił coś dosłownie wystrzałowego. W „F.H.T.W” dominuje średnio szybkie tempo. Brzmienie masywne, kule świszczą, spadające łuski dzwonią. Mocne przejścia Konara, który wyżywa się na swoim zestawie perkusyjnym. Klawisze pod wodzą Piotra Sikory daleko w tle hipnotyzują… W skrócie dużo się dzieje w tym kawałku – tak jak w dziewięciu innych. V.I.D.I. (2011) to nieco ponad pięćdziesiąt naprawdę bardzo dobrego, niezobowiązującego retro amerykańskiego grania.
Komentarze
Pokaż komentarze