Obecnie trwająca trasa koncertowa KAT & Romana Kostrzewskiego jest wyjątkowo atrakcyjna dla miłośników klasyki polskiego metalu. Punktem kulminacyjnym był koncert, który odbył się w krakowskim klubie Kwadrat, gdzie deski jednej sceny dzieliły z gwiazdą wieczoru Wilczy Pająk i Dragon (śląskie smoki towarzyszą headlinerowi przez całą trasę). Gdy zobaczyłem skład tego koncertu na plakacie, to nie mogłem wprost w to uwierzyć, to tak jakby cofnąć się w czasie o trzy dekady, organizatorzy tej trasy stworzyli substytut tego czym miała być celebracja trzydziestolecia pierwszej edycji Metalmanii, która okazała się kolejnym wałem pewnego hochsztaplera, który narobił nadziei zarówno zespołom jak i fanom, którzy mieli brać udział w tym przedsięwzięciu, który mógł przejść do historii. Szczęśliwą konsekwencją tego blamażu była reaktywacja katowickiego zespołu Dragon, który zakończył działalność niecałe dwadzieścia lat temu. Powiem szczerze, że to właśnie obecność Dragona i Wilczego Pająka zaważyła, że wybrałem się na ten gig – jeszcze parę lat temu, nie uwierzyłbym, że dane mi będzie zobaczyć na żywo te zespoły, marzenia się jak widać spełniają. Niemal na 31 rocznicę Metalmanii 86 po latach trzy zespoły, które budowały polską scenę metalową znów razem zagrały. Oczywiście malkontenci zaraz mogą się przyczepić, że KAT & R.K. i Wilczy Pająk to niemal coverbandy, ja jednak nie wybrzydzałbym. Widać i słychać oddanie muzyków, którzy często chowali się na muzyce zespołów, w których obecnie dane jest im grać. Zresztą o czym tu dyskutować, skoro wchodzimy w erę holograficznych frontmanów (niedługo pewnie całych grup) i w 100% generycznych zespołów. Skandalem jest zbyt mała promocja tej trasy a zwłaszcza koncertu w Krakowie o którym dowiedziałem się przypadkiem i bardzo bym żałował, gdyby mnie ominęła taka sztuka.
Początkowo wiary było groźnie mało, tak jakby koncerty Dragona, którego najbardziej byłem ciekaw, mało kogo dzisiaj elektryzował. Dragon występuje w interesującym składzie, niemal historycznym: na wiośle Gronoss, za garami Bomber, na wokalu Fred, na basie Demona zastępuje Oset. Skład idealny do odgrywania Fallen Angel (1990) bodaj pierwszy wydany polski album na którym wokalista growluje (i to w dwóch wersjach językowych). Zespół przygotował się do powrotu, przed koncertem miło było zobaczyć rozstawione motywy z okładki jednego z koncertowych splitów z Metalmanii 87. Oczekiwanie dobiegło końca, nareszcie czwórka dragonów wyskoczyła i zaczęła się oldschoolowa jatka. Na samym początku przypomniano pierwszy opublikowany utwór na splicie Metal Invasion (1987)– słynny „Demon Wojny”, który z miejsca porwał publiczność. Zakapturzony Fred darł się w niebogłosy, reszta z miejsca postawiła nieprzeniknioną ścianę dźwięku. Pomimo całego mojego przejęcia i entuzjazmu, stwierdziłem od razu, że dał się we znaki brak drugiego gitarzysty, pomimo, że Gronossowi nie można nic zarzucić. Niespodziewanie zespół przeskoczył do swojej trzeciej płyty Scream of Death (1991), gdzie już mieliśmy pokaz bardziej technicznego i dojrzałego death metalu – i dobrze bo nastawiałem się tylko na eksplorowanie dwóch pierwszych płyt. Co zresztą wkrótce miało miejsce. Pierwszym hiciorem był morderczy „Beliar” z debiutu – furiacki thrash metalowy pogrom z chwytliwym skandowaniem.
Beliar! Beliar!
Sługa Diabła
Beliar! Beliar!
Znamię Bestii
Po ognistym Beliarze, Bomba miał w zanadrzu bombastyczny pokaz swych umiejętności – tak się złożyło, że oba zespoły grające przed zespołem Romka miały perkusję umiejscowioną bokiem do sceny, wyjątkowo blisko sceny, naprzeciwko tam gdzie stałem, więc mogłem z bliska podziwiać pracę perkusistów. Solo było długie i efektowne (Bomber łoił nawet w ranty bębnów – nie grał chyba tylko na krzesełku) – nie był to może szczyt wirtuozerii, ale i tak robiło wrażenie i tylko potwierdziło, że bębnić potrafi i kondycja również jest na poziomie. Po popisie perkusisty przyszedł czas na miażdżący materiał z Fallen Angel (1990), kultowe „Łzy Szatana” i „Szymon Piotr” zrobiły swoje, w tych okrutnie ciężkich walcach jedna gitara wystarczyła aby siać biblijne zniszczenie. Piekielnie zagęszczoną atmosferę rozwiał nieco „Song of Darkness” i niestety to był już niemal koniec sztuki. Po przedstawieniu składu, gdy już nikt nie miał nic do stracenia nastał czas hymnicznego „Armageddonu” - potem jeszcze był chyba tytułowy „Fallen Angel”, z braku czasu niestety zabrakło „Wierzę”, na który się bardzo nastawiałem.
Koncert był wyśmienity, set w zasadzie wymarzony, mam nadzieję, że z czasem włączony będzie również ostatni słuchalny album Sacrifice (1994). Na dłuższą metę przydałby się drugi szarpidrut, wtedy Dragon zyska pełną siłę rażenia. Liczę bardzo, że to nie będzie jednorazowe przypomnienie o sobie.
Inne tematy w dziale Kultura