Wiecie, że Zakk to nawrócony na „południe” jankes? Wie co dobre gitarzysta z New Jersey. Wciąż powiększającej się dyskografii znaleźć w miarę równe pozycje, chciałbym móc napisać, że kryzys z połowy pierwszej dekady to historia, ale jak na razie ostatnia pozycja Book of Souls II (2016) niestety przynosi obawę. Zanim jednak na dobre zabrnę w malkontencki ton wróćmy do jak na razie ostatniej pozycji sygnowanego Black Label Society. Nie obyło się bez zmian w składzie, tym razem za garami usiadł Chad Sheliga, który rzeczywiście wniósł trochę świeżości na tej płycie. Średnią wieku obniżył nieco gitarzysta rytmiczny Dario Lorina (rocznik 1990). Jak na razie chyba niezagrożoną i stabilną posadę ma basista John DeServio. Tytuł płyty nawiązuje do studia nagraniowego Zakka, które znajduje się w Kalifornii (nagrano tam również drugą część Book of Soul).
Słychać, że album dojrzałego instrumentalisty i wokalisty, Brakuje tu trochę brawury z pierwszych płyt, ale za to doświadczenie i świadomość muzyczna robi swoje. Matowy, wręcz pastelowy głos Zakka, jakże kontrastujący z tym, co się działo na skrzeczących Mafia (2005) czy płaczliwym Hangover Music Vol. VI (2004). Jak zawsze czuć piętno Księcia Ciemności, ale jednak Zakk mimo wszystko zachowywał swą tożsamość, czego ukoronowaniem jest właśnie niniejszy krążek.
Poszczególne kawałki naturalnie płyną swoim tempem, nikt nikogo nie pogania, każdy robi swoje, nawet Zakk oszczędniejszy w partiach solowych, chodź i tak są one treściwe. Album otwiera dosyć średni „Fields of Unforgiveness”, hipnotyzujący riff, przydymione, ciepłe brzmienie i południowe wyluzowanie bije z otwierającego kawałka. Nie jest to może najlepszy otwieracz, ale nie jest źle. Jak ktoś lubi bardziej wypieczonego steka, to proponuję przejść od razu do „My Dying Time”. Odpowiednia dramaturgia od pierwszych sekund utworu, swój punkt krytyczny osiąga w finałowym popisie solowym, który nie raz uderzy o wasze bardziej czułe struny. Uwaga ta poszarpana, dawkowana solówka, może za wami chodzić parę dni.
Oh, take these eyes so I can see
Are you just a story in a book for us to read?
Are you God or just another man that bleeds?
Please tell me there’s a heaven that awaits
I wanna believe!
W podobnym tonie jest kolejny kawałek „Believe”, przypomina trochę otwierający kawałek i podobnie jak utwór poprzedni, również ten jest dla mnie bardziej przekonujący. Nawet solo nawiązuje do tego z „My Dying Time”, lecz to już tylko zaledwie namiastka tamtej solówki. Satysfakcjonujący pierwszy zbitek utworów przerwany zostaje „Angel of Mercy”. Jest to pierwsza balladą, to co zaznaczyć trzeba, w końcu słuchalna ballada. Zdecydowanie kasująca większość zakkowskich odchyłów w tym stylu, które miały miejsce przed jak i po Catacombs of the Black Vatican (2014). Mimo wszystko uśmiech sam wykwita przy następującym po niej „Heart of Darkness” – proste riffowanie, bardziej żwawe, toporne blacklabelowe ciosanie. Gęsty niczym topniejący w lipcu asfalt w Polsce „Beyond the Down”, rzewny, barowy, niezobowiązujący kawałek, z lekko pogmatwaną solóweczką pod koniec. „Scars” to kolejna ballada, akustyczna gitara, znające swoje miejsce w szeregu pianinko, łatwo się można poddać sielskiej harmonii, a przy tym utwór nie irytuje infantylnością jaka się czasem Zakkowi wkrada. Pełen ciepła, bardzo nastrojowy utwór. Czas na małe łojenie „Damn the Flood” to porcja przyzwoitego hałasu (miło miesza za swoim perkusyjnym zestawem Chad Szeliga). W połowie Zakk wycina jedną z bardziej przejmujących i efektownych partii solowych na tym krążku. Atmosfera gęstnieje w ponurym, ciężkim wstępie „I’ve Gone Away”, Zakk szybko przełamuje łagodnym, wręcz rozpływającym się głosem. Śpiewana jakby od niechcenia kolejna w kolekcji maniera wokalna którą proponuje Zakk i muszę dodać, że to zdecydowanie jeden z najlepszych jego popisów (ciekaw jestem tylko, czy na żywo równie dobrze mu to wychodzi). Gorzki tytuł „Empty Promises” znajduje swoje odbicie w smutnych, ponurych riffach, miłe dla ucha przeszkadzajki serwowane przez perkusistę na początku i w kulminacyjnym momencie nadają psychodelicznego posmaku – zwłaszcza ten drugi moment z „wyjącymi wilkami”, które poprzedzają dziką solówkę robi ciekawe wrażenie. Utworem wieńczącym krążek jest niestety kolejna ballada – jak można kończyć balladą?! Kończyć się powinno z przytupem, ale Zakk już zdążył chyba do tego przyzwyczaić. Na domiar złego jest to zdecydowanie najgorsza ballada, jak i utwór na płycie. Amerykański do bólu, bujający przytulaniec, który trwa niestety sześć i pół minuty! Straszny finał całkiem udanej płyty.
Jest to jeden z moich ulubionych płyt Black Label Society, stawiam ją zaraz za The Blessed Hellride (2003), co już mówi samo za siebie.
Na szczęście w wersji poszerzonej, znaleźć można małą rehabilitację w postaci całkiem konkretnych utworów dodatkowych. Wyśmienity „Dark Side of the Sun” – zdecydowanie jeden z najlepszych kawałków na tej płycie – sprowadzenie go do miana dodatku jest zastanawiające. To wręcz idealny kandydat na zamykacz tego albumu. Dynamiczny, pełen parafraz klasyków gatunków, które Zakk nie raz pokazywał jak kultywuje. Entuzjazm bijący z riffów, reszta instrumentalistów, również odwalają kawał dobrej roboty – co rusz sekcja rytmiczna przemyca jakiś smaczek. Drugim bonusem na europejskim wydaniu jest przyjemny, słoneczny „Blind Man”. Takie akustyczne granie to ja rozumiem, słychać wyraźne echa debiutu Pride & Glory. W drugiej połowie, daje o sobie znać elektryczna gitara sprawia, że utwór jeszcze bardziej zyskuje.
Inne tematy w dziale Kultura