Na drugim albumie dojrzewa styl Black Label Society, w porównaniu z debiutem jest to zdecydowanie bardziej zwartych i spójny materiał bez zbędnych zapychaczy. Tym razem wpływy groove metalowe przeważają nad tymi klasycznymi, jest to bardziej uwspółcześniony metal przez duże „M”. Rozwijający się fanklub BLS doczekał się kodeksu, który został umieszczony w książeczce.
1. God, Family, Beer
Płyta zaczyna „All For You”, rozedrgany utwór z osbournową manierą wokalną, stopniowe budowanie napięcia, oszczędność środków bardzo umiejętnie wykorzystywane w typowy dla Zakka sposób. Przyjemny, umiarkowanie ciężki kawałek z fajerwerkami na koniec, w postaci długiego, kakofonicznego solo.
2. Suicide is not option
Zdecydowanie ostrzej i bardziej interesująco się robi w drugim, „Phoney Smiles & Fake Hellos”, Zakk generuje wyjątkowo chory klimat swoimi partiami gitarowymi. Okrutne riffy, cięższa praca perkusji i urozmaicane partie wokalne. Klasyczny heavy metal ściera się z groove metalem – mieszanka ta wyjątkowo dobrze ze sobą współgra – zdecydowanie ten kawałek powinien otwierać album.
3. Complaint dept. closed
Równie topornie i niszczycielsko jawi się „13 Years of Grief”, Zakk zdecydowanie kładzie nacisk na skutecznym minimalizmie – mimo to wszystko sprawdza się idealnie, nawet te chropowate dysonanse układające się w pokiereszowaną melodię. Pewny siebie buńczuczny lekko schowany wokal walcowany jest przez mechaniczny riff. Frywolne ozdobniki gitarowe przygotowują nas do zdobnej partii solowej.
4. Live life stronger than death
Pierwszą z dwóch ballad jest „Rust”, tradycyjne akustyczne intro przechodzi w delikatna ale jednak elektryczną dominację. Powrót do akustycznego wyciszenia, włącza się zrezygnowany, przyprószony głos Zakka. W kwestii delikatniejszych dźwięków jak wiadomo gość nie od wczoraj ma wprawę. Podnoszący na duchu punkt kulminacyjny a po niej przewidywalnie – kolejny popis solowy, melodie romantycznie skrzą się i mienią w urzekający sposób. Po krótkim wyciszeniu wracamy do gitarowego wymiatania made in BLS.
5. Thou shall not spilleth thy beer
Zasadniczo tytuł „Superterrorizer” mówi za siebie – średnie tempa, nastawione na drażnienie słuchacza pozornie nieskoordynowanymi gitarowymi odłamkami. Przewodni riff można porównać do chirurgicznej precyzji uderzeń siekiery. Labilna solówka dopełnia dzieła zniszczenia – początkowo rozlazła i leniwa szybko zaczyna szerzyć spustoszenie wwiercając się na dobre w nasze czaszki.
6. Refuse to loose/born to booze
Przed państwem jeden z najlepszych kawałków na tej płycie jak i w całej dyskografii – „Counterfeit God”. Zapętlone błagania do tytułowego Boga, fenomenalny siarczysty riff nie dający złudzeń na temat litości. Zblazowana wokalna stylizacja na Księcia Ciemności idealnie pasuje do muzycznego tła. Pomimo, że utwór wypada groteskowo, to nie sposób nie poddać się nastrojowi – to jest heavy metal, to jest rock’n’roll!
7. Respect is to be shown to all Society dwellers worldwide
Zakk Wylde w „Ain’t Life Grand” idzie za ciosem i atakuje w zbliżonym chodź znacznie poważniejszym tonie. Bardziej intensywny utwór, z niższym, złowrogimi pomrukami. Stosowna, nieprzejaskrawiona przebojowość nadaje podniosłego wymiaru całości.
8. Colors must be worn at all Black Label Society shows & events
Czas na drugą balladkę, tym razem Zakk odstawił akustyka na rzecz pianina. „Just Killing Time” to bardzo amerykańska pościelówa, ckliwa i w tym wypadku zaburzająca odbiór. Za to przejmująca solówka jaką wykrzesał w tym kawałku chwyci za metalowe serca nawet najtwardsze bestie.
9. Fear no beer
To wszystko dla kontrastu aby tytułowy utwór wybrzmiał wystarczająco potężnie cisza przed burzą, znamiona kataklizmu w postaci pojedynczych uderzeń o werble i rozpętało się dzikie gitarowe rozpasanie. Solówki tną aż miło, całokształt zbliżony w swej wymowie do „Counterfeit God”. Wokalnie w tym utworze wyjątkowo wspiera Zakka Mike Piazza – ligowy baseballista, który prywatnie jest fanem muzyki metalowej oraz ojcem chrzestnym syna Zakka - Hendrixa. Mike odpowiedzialny jest o growle, które zostały użyte dla wzmocnienia przekazu.
10. Bleed Black Label Society
Na koniec zostawiono „Love Reign Down” doom metalowy walec w bardzo klasycznym tego słowa znaczeniu. Smoliste, lejące się partie gitary czarne niczym opakowanie ulubionego trunku. Chwilowy lekki zryw i znów wpadamy do wrzącego kotła nieprzeniknionej cieczy. Dla urozmaicenia lekkiej monotonni, gdzieś w połowie wpadamy w ton quasiballadowy – cóż trzeba było znaleźć pretekst dla ślicznego sola. Na szczęście po nim dołożona do pieca brutalizując i przyspieszając tym razem dla dzikiej partii solowej. Powoli wygaszany jest album – czy rzeczywiście silniejszy niż śmierć?
Solidny krążek, wzorcowy dla Black Label Society, ciekły, wysokoprocentowy metal wylewa się z głośników i do dziś pomimo tylu lat nie widać na nim ani śladu rdzy.
Inne tematy w dziale Kultura