Dwie dekady po wydaniu pierwszej części, Zakk Wylde wraca z solowym, całkowicie spokojnym repertuarem. Przyznać trzeba, że pierwsza odsłona Book of Shadows (1996) miała swój urok, śmiało można było puścić tę muzykę zarówno swojej dziewczynie, Mamie a nawet Babci, była to dobra ścieżka dźwiękowa na długie bezsenne noce. Mimo wszystko nie można było zarzucić pierwszemu tomowi księgi cieni braku twórczego kunsztu i pomysłów – nawet miłośnik gitarowych popisów coś dla siebie znalazł, także z naturalną ciekawością sięgnąłem po tom drugi.
Jak bardzo się Zakk zmienił przez te dwadzieścia lat to widać i słychać – gdyby nie znajomość jego twórczości z flagowego Black Label Society po pierwszym odsłuchu (nawet nie całej płyty) stwierdziłbym, że główny bohater recenzji nam strasznie sklapcaniał… Nie łudźcie się drodzy słuchacze, że znajdziecie cokolwiek na tej płycie na miarę „Sold My Soul” – to ponad godzinna porcja konsekwentnego suicide music nadającego się już tylko i wyłącznie dla naszych Babć – o ile oczywiście lubują się w tak rozlazłej muzyce. „Autumn Changes”, „Tears of December”. Nie słychać większej różnicy pomiędzy tymi kawałkami – ten drugi ma może niemrawe przejawy czegoś bardziej żywego w refrenie – nic poza tym. Tło muzyczne jest tak jałowe, że aż szkoda pisać, gdyby jeszcze chociaż solówki coś sobą reprezentowały – NIC. Głos Zakka w tym repertuarze brzmi strasznie, sprawia wrażenie starszego niż Ozzy.
Przytłaczający „Lay Me Down” dłuży się dłuży, przynudzający klawisz i chociaż trochę przynosząca lekkość solówka, która i tak trąca banałem. Tak jest w zasadzie w każdym utworze, wszystko na jedno kopyto, brak inwencji w sferze wokalnej i instrumentalnej, nic tu nie zaskakuje, nic tu nie porywa, nic nawet nie rozczula ani nie wprawia w zadumę – monotematyczne flaki z olejem sączą się z głośników przez bitą godzinę. W zasadzie już po odsłuchu 1/3 płyty można mieć dość. Względnie słuchalny jest „Darkest Hour”, gdyby nie irytujące cykanie perkusji – oczywiście nadal jest to takie same męczenie materiału jak do tej pory. W środku utworu był fragment z potencjałem na małe zamieszanie ale wyszło standardowo flegmatycznie. Wyłącznie przeciągnięta, bardzo średniawa piskliwa solówka wyróżnia się na plus. Cóż z tego jak w „The Levee” dalej taplamy się w smole razem z wyldowskimi muchami. Zakk żałośnie zawodzi, przygrywa sobie prymitywnie akustykiem, w tle ledwo żywy perkusista coś tam sobie stuka, do tego najbardziej irytuje ta sama klawiszowa plama, która ciągnie się już prawie połowę albumu.
W zasadzie odczuwalną zmianę jakościową odczuć można w „Eyes of Burden” (siódmy utwór jakby się ktoś pytał), w porównaniu z degrengoladą jaka panuje, jest to utwór „tryskający” energią, nadal jednak solo jest jakby sztucznie stłamszone. W kolejnych numerach: „Forgotten Memory” i „Yesterday’s Tears” Zakk znów kisi oklepane smuty, ale przynajmniej występuje tu cień dramaturgii. Nawet sola gitarowe się lekko poprawiły (zwłaszcza w tym drugim).
Na smutno upić się można (i to bez spożycia alkoholu) również w „Harbors of Pity”, kolejne złaknione depresyjno-barowe nutki żerujące na naszym nastroju. Dziwie się, że dobrnąłem do „Sorrowed Regrets” to już druga połowa płyta a dłuży się jakby to był potrójny album .
Oczywiście szanuję pomysł nagrania spokojnej płyty ale to nie zwalnia to z kreatywności, po co dwunasty utwór, który różni się w zasadzie tylko tytułem? Pomijam już fakt, że gdyby tę płytę skrócić o połowę to nikt by nawet nie zauważył. Naprawdę tylko tytani spostrzegawczości są wstanie zaleźć różnicę pomiędzy „Useless Apologies” a „Lay Me Down” przy takim marazmie zacząłem tęsknić za „Between Heaven and Hell”…
Kolejnym z nielicznych wyróżniających się kawałków jest „Sleeping Eyes” tu przyznać trzeba, że „coś” się dzieje – chociaż biorąc pod uwagę skołowanie po odsłuchu prawie całego albumu to już byle co może poruszać. Jednak co jak co ale mamy tu przykład sensowej solówki, całkiem przyzwoitym riffie – chyba jedyny w pełni utwór na miarę Book of Shadows (1996). Nareszcie dobrnęliśmy do ostatniego utworu pt. „King” – klawiszowy temat został zaskakująco poszerzony o pianino, Zakk pozwala sobie również na wokalny „popis” w końcu chyba połknął te bułkę, którą międlił przez ostatnią godzinę.
O zgrozo album posiada dodatkowe utwory – pierwszy z nich to powtórzony „Sleeping Dogs” tym razem z gościnnym udziałem Coreya Taylora – nie powiem, żebym odczuwał jakąś większą różnicę ot taki niewnoszący smaczek. Miło w zasadzie posłuchać tego utworu jeszcze dla wspomnianej już partii solowej. Nie można tego jednak powiedzieć o alternatywnych wersjach „Lost Prayer” i „Tears of December” przearanżowanych na pianino – w zasadzie z dwojga złego chyba jednak to pianinko wyłamuje się z akustycznej matni przez co o dziwo te kawałki są bardziej znośne.
Uczciwie dawałem tej płycie (jak każdej innej) nie jedną szanse – werdykt jest jeden - najnudniejsza płyta Zakka Wylda, nie przypominam sobie kiedy ostatnio tak mnie umęczyła jakakolwiek płyta (w bardzo negatywnym) tego słowa znaczeniu. W trakcie (co dopiero po niej) czuję się jak bohater promocyjnego klipu do „Sleeping Dog” (wersja z Coreyem) – notabene chyba najbardziej udana rzecz jaka wiąże się z tym albumem. Jeżeli więc bardzo chcecie posłuchać Zakka w wydaniu balladowym to lepiej sięgnąć po Pride and Glory (1994) lub Book of Shadows (1996) a od tego miernego sequela lepiej trzymajcie się daleko.
Inne tematy w dziale Kultura