Niemal coroczne nawiedzanie naszego kraju przez Uriah Heep to już tradycja. Widocznie niegasnąca miłość naszych rodaków udziela się tym geriatrycznym rockersom. W tym roku zespół zdecydował się na małe tourne po trzech polskich miastach zaczynając 2.12 w katowickim MegaClubie. Wybór takiego lokalu w przypadku takiego zespołu to jednocześnie błogosławieństwo i przekleństwo – wytrwali mogli za normalne pieniądze być niemal twarzą w twarz z żywą legendą. Niestety gabaryty MegaClubu nie są wystarczające na taką rangę zespołu – nie pamiętam tak zapełnionego klubu. Ironia losu, bo gdy po raz pierwszy Uriah Heep nawiedził Polskę w 1989 roku, w tamtych wyposzczonych latach pewnie i Spodek by wypełnił bez większego problemu… Pomyśleć tylko, że pierwsze koncerty w Moskwie w 1987 roku odbywające się przez dziesięć dni przyciągnęły łącznie 180 000 osób ale to oczywiście zasługa chorych realiów tamtych czasów. Oczywiście nie śmiem narzekać na obecny sytuację, bo tak jak wyżej pisałem dzięki takiej lokalizacji można było obcować z wielkim zespołem na wyciągnięciu ręki - bez przepłacania za „golden circle” i tego typu wynalazki. Apropo pierwszego koncertu w Polsce nadmienić trzeba, że słynący z personalnych zmian zespół w dużej mierze był taki sam jak 27 lat temu – odmłodzono sekcję rytmiczną.
Powstałego pod koniec lat 60 zespołu, właściwie nie trzeba czytelnikom przedstawiać. Okrzyknięty jako jeden z reprezentantów Wielkiej Czwórki hard rocka/heavy metalu obok Led Zeppelin Deep Purple i Black Sabbath, przez dziennikarzy określani jako „Beach Boys heavy metalu” lub „Deep Purple dla ubogich”. Tego typu stygmatyzacja sprawiła, że zespół Micka Boxa zawsze był w cieniu pozostałej trójki pomimo tak niezapomnianego muzycznego spiżu pokroju „Gypsy”, „Lady in Black”, „July Morning”, „Bird of Prey” i wielu innych. Oczywiście powyższa klasyfikacja nie wyczerpuje potencjału i wszechstronności brytyjskiego zespołu, który przez lata eksplorował przeróżne style z psychodelią i progresją włącznie – z tą ostatnią najbardziej się zresztą utożsamiając. Trasa ta zbiega się z wznowieniami pierwszych dwóch albumów i rzeczywiście set w dużej mierze oparty był o przekrojową wycieczkę po początku złotych latach 70 (!). Ten jakże płodny zespół wydał sześć albumów w trzy lata i to na bardzo dobrym poziomie. Repertuar oparto właśnie na tych albumach wraz z rodzynkami z ostatniego Outsider(2014). Była więc to klasyczna uczta dla (dosłownie) starych fanów (średnia wieku publiczności wynosiła lekko +50). Początek był iście ostry i energetyczny „Gypsy”, „Look at Yourself” dowiodły, że stary człowiek a może. Niemal doskonałe nagłośnianie (kulał czasami wokal Berniego Shawa) przygniatały feerią dźwięków pierwotnego, rozedrganego heavy metalu uszlachetnionego klasycznymi hammondowskim dreszczami Phila Lanzona. Uderzająca byłą niespotykana radość grania przez każdego z członków zespołu – tu zasługa na pewno naszego przyjęcia, gdzie indziej geriatryczne zespoły mogą się spotykać z taką adoracją? Repertuar był odpowiednio zróżnicowany obok powyższych czadów zaczęły się pojawiać bardziej stonowane i słodkie melodie charakteryzujące utwory z The Magician’s Birthday(1972) („Rain”, „Sunrise”, „The Magician’s Birthday”). Klasyka przeplatana była utworami z ostatniej płyty i przyznać trzeba, że broniła się i uzupełniała dorobek (przynajmniej) koncertowo, nie licząc może feralnego „One Minute”, który rażąco odstawał od reszty, pewnie jednak płeć piękna może być innego zdania. Niefortunnie utwór ulokowany został po hipisowskim do bólu „The Wizard”, który zdecydowanie łatwiej było zdzierżyć - jeżeli chodzi o spokojniejsze akcenty w zupełności można było na nim poprzestać. Ze zrozumiałych względów istotą spokojniejszego fragmentu koncertu był taktyczny odpoczynek dla poszczególnych muzyków. Nie obyło się od małych popisów solowych, oczywiście tutaj niepodzielnie królował Mick Box, który nieustannie zaklinał i czarował swoje gitary.
Najlepsze oczywiście zostawiono na deser, nikt by zespołu nie wypuścił gdyby nie zagrali swoich największych utworów. Większość wyczekiwała monumentalnego „July Morning”, który był ponad dziesięciominutowa ucztą klasyki z nieśmiertelnym riffem. Można było zamknąć oczy i chociaż spróbować wyobrazić sobie tamte czasy. W zanadrzu Uriah Heep miał jeszcze jeden utwór i musiał to być oczywiście „Lady in Black” z Salisbury (1971) – pewnie przesadzam ale przez chwile miałem malutką namiastkę koncertu The Beatles kiedy wypełniony po brzegi MegaClub niemal zagłuszał muzykę zespołu… Po krótkiej przerwie kiedy jeszcze emocje nie zdążyły opaść na bis zaserwowano szybki hiciur „Easy Livin’”.
Był to piękny koncert, kawał rockowej historii zagranej z werwą i radością, prawdopodobnie bliską tego jaka musiała być prawie pół wieku temu kiedy te wielkie zespoły pięły się w górę.
Gdy po koncercie spojrzałem na okładkę debiutu pt. …Very ‘Eavy …Very ‘Umble(1970) odniosłem wrażenie, że zespół Micka Boxa miał chyba zdolności prekognitywne umieszczając 46 lat temu okładkę z wizerunkiem, który wypisz wymaluj koresponduje z dzisiejszym wyglądem większości członków zespołu…
Inne tematy w dziale Kultura