Debiut Kyuss, dziś już trochę zapomniany stoi w cieniu następnych krążków. Nic w tym dziwnego bowiem rok po ukazaniu się Wretch(1991), ukazuje się fenomenalny następca o romantycznym tytule Blues for the Red Sun (1992). Dużą zasługą jest rola producenta Chrisa Grossa, który zresztą pieczę nad zespołem trzymał do samego końca istnienia Kyuss. Ideą było nie lada wyzwanie - maksymalne oddanie na płycie studyjnej atmosfery koncertów. Gdy zestawimy oba krążki to można odnieść wrażenie, że zespół większą część szczeniackiej brawury przelał na debiut. Kalifornijczycy wyszaleli się i teraz dla odmiany zaproponowali bardziej „zrelaksowaną” muzykę. Z mało znanego zespołu szybko zaczęła się rodzić sława i chwała rozchwytywana przez największe gwiazdy rocka i metalu aby uświetnili swoją obecnością swoje trasy (m.in. Faith no More i Metallica).
Tajemniczo sennie wschodzi słońce na pustyni, budzi się pierwsza pełzająca fauna, wychodząc z skrzętnie ukrytych w piasku jam. Instrumentalny tumult narasta, tak rozpoczyna się „Thumb”, po krótkim spokojnym wprowadzaniu zespół detonuje stonerowy czad. Melodyjny, tajemniczy gitarowy riff zapowiada zmianę, że tym razem Kyuss pokaże bardziej narkotyczne oblicze – oczywiście zapodanego językiem dobrego rockowo metalowego hałasu. Mnogość gitarowych odlotów którymi nie pogardziły by tuzy zarówno psychodelii jak i space rocka. Pustynia po mimo stereotypowego pustkowia posiada swoje niezbadane tajemnice.
I see pretty flowers at my feet
Cool breeze, clean air, hospitality,
Pretty please, a pretty please, pretty please,
Get the hell away from me
Chcecie zarażający hiciur – przed państwem „Green Machine” to brudny, wręcz groteskowy mechaniczny riff, który pracuje niczym zadbany silnik poskramiacza szos. Średnie tempo, zawadiacki wokal Johna, amerykański zew wolności. Doskonale zostało to zilustrowane klipem*, który w pełni obrazuje stonerowy etos.
Tytuł albumu sugeruje, że w muzyce zawartej na tym albumie musi być coś głębszego niż odgrzewany rock’n’roll. Pierwszym tego przejawem w pełnej krasie jest „Molten Universe” jedno z arcydzieł monumentalnej pustynnej psychodelii jaki Kyuss popełnił – niby niecałe trzy minuty a znajdziemy tu tyle nieopisanego klimatu. Gitarowych halucynacji i groźnych trzeźwiących piorunów wdzierających się do naszego umysłu i duszy. Z zamiarem małego przemeblowania – nie trwałego, tak tylko na krótką chwilkę robią zamieszanie by zobaczyć co z tego szalonego eksperymentu miałoby wyniknąć. To i tak tylko zaledwie przygrywka do „50 Million Year Trip (Downside Up)” – słychać, że luxtorpedowcy się musieli osłuchać w tym kawałku (i ogólnie w całej twórczości Kyuss) – jakoś dziwnie „autystyczne” melodie przewijają się w przejmującym pasażu otwierającym kawałek. Utwór przeradza się w rwącą nurt piaskowej rzeki, która szlifuje nasze uszy surowością i chropowatością gitar. Jednak znów znajduje się (tym razem) dłuższa chwila dla ściskającej gardło subtelności, gitarowy koncert spadających gwiazd i innych ciał niebieskich na nocnym spragnionym letnim niebie.
My hair is,
Real long
No brains
Or braun
No shoes
Just thongs,
I hate, slow songs
W „Thong Song” słychać że różne używki zaczynają brać górę nad trzeźwością, latynoskie meandry gitary kojarzące się z zakapiorskim barem w Od Zmierzchu do Świtu(1996). Przerywane są silnym krzykiem i grunge’ującą eksplozją sekcji rytmicznej. Zespół po porcji głośnego poniewierania stara się nas udobruchać spokojną, rozmarzoną przygrywką. „Apothecaries' Weight” to kolejna instrumentalna perełka o jammmującym charakterze, pozwalająca się wyżyć hommowskiej gitarze. Partie Josha Homma rozkwitają jak stokrotki po deszczu. Bardzo optymistyczny i orzeźwiający kawałek niepozbawiony ostrego zadziornego charakteru, czego dowodem jest demolujący perkusyjny finisz Branta Bjorka. O dziwo po jednym kawałku instrumentalnym następuje kolejny krótszy „Catepillar March”, jak sam tytuł wskazuje jest to bardzo ruchliwy utwór, roi się nerwowa gitara, reszta nie pozostaje dłużna.
Gdzieś w połowie albumu wpadamy po uszy w kompot psychdoelii przełomu lat 60/70 za sprawą „Freedom Run”, to nie wszystko – na moment jauntem wskakujemy w tripowe jazdy lat 90. Wszystkie wpływy zaczynają się mieszać i z tego ambarasu wykwita Kyuss w najlepszym wydaniu. Odpowiednio płynny ciężar gitary słodko buja. Kosmiczne siły co raz silniej oddziałują tajemniczo tląc się w głębi instrumentalnego szaleństwa. Skrzą się perkusyjne talerze, skromne by nie powiedzieć toporne przejścia uwypuklają pierwotną siłę korzeni z których tak zachłannie garściami zespół czerpie. Dla odmiany… „800” to instrumentalny odpał, co raz śmielsze są te utwory, tym razem głównym aktorem jest Brant, który wybija rytualny pustynny trans – robi to tak sugestywnie, że trudno nie odpłynąć, zwłaszcza że następujący po nim „Writhe” przesiąknięty jest niezdrowym nastrojem, który drąży i ciągnie nas w dół. Po czym rozsmarować chce krótkotrwałymi monstrualnymi przypływami ciekłego ołowiu jaki wylewa się z pod palców Josha. Skołowany wokal Johna w cale nie pomaga utwór zniewala nas z sekundy na sekundę co raz skuteczniej. Czas na ostatni „przerywnik”, najbardziej mistyczny, akustyczny i niestety najkrótszy z pośród wszystkich na płycie – śmiało jeszcze z minutę można było ciągnąć ten motyw. Piękna folkowa miniaturka.
Cause I like to get on
Magic mushroom potions
Gdybym miał wybrać utwór, który jest najbliższy klimatem do debiutu to byłby nim z pewnością „Allen’s Wrench”, krótki, intensywny, niechlujny czad. Finał albumu to istna poezja zatytułowana „Mondo Generator” – utwór zostaje zdominowany przez nieartykułowany krzyk i wokalizy (ostro przetworzone dla wzmocnienia efektu), przedzierające się przez zmasowany atak ciężkich gitarowych dział i perkusji. Końcówka monumentalna, najbardziej psychodeliczny moment płyty, który mógłby ciągnąć się i ciągnąć… Warto wspomnieć, że od tytułu utworu pochodzi nazwa solowego projektu założonego w 1997 roku przez basistę Nicka Oliviery.
Czternastą ścieżką jest malutki żart „Yeah” paradoksalnie jest świetną autooceną – krótkie mlaskanie (brakuje tylko odgłosu oblizywania palców) i skromne yeah - tyle jest w stanie wykrzesać słuchacz tuż po przesłuchaniu tej porcji stonerowych delicji.
Blues for the Red Sun (1992) to zdecydowanie dojrzalsza, ambitna, bardziej przemyślana płyta a przy tym pełna wolności, luzu, letnich, sennych marzeń. Zespół nie boi się rozwoju, poszerzania i uwypuklania sowich inspiracji. Ktoś kiedyś skwitował, że słuchanie tej płyty to jak jazda po pustyni na pejotlu.
*jeżeli oglądaliście ten klip w latach 90 - musieliście być dumni, że Wasze Mamy lub/i Żony, myły naczynia płynem tej samej marki co perkusja Branta Bjorka.
Inne tematy w dziale Kultura