Ignatius Ignatius
293
BLOG

Kyuss: Wretch (1991) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 2

Kyuss: Wretch (1991) - RecenzjaLato w pełni a więc czas na odpowiednią muzyczną oprawę. Tytuł Wretch (1991) można tłumaczyć na wiele sposobów i każdy w jakimś stopniu oddaje ducha debiutu Kyuss. Jest to łajdacka muzyka dla rock’n’rollowych wyrzutków. Dla niektórych garażowo pustynna jakość nagrania może wydać się nędzna ale to jak najbardziej zamierzony efekt - taki urok. Wydany ćwierć wieku temu album stworzył nową jakość w muzyce rockowej/metalowej bazując w zasadzie na sprawdzonych patentach, które zostały bardzo udanie przemieszane. Mamy tu głównie lata 70 i 80 w najlepszym brudnym i obskurnym wydaniu. Tym bardziej trudno recenzować zespół i styl przezeń wykonywany, który krzywdząco można nazwać wtórnym – mnogość inspiracji i zapożyczeń poraża. Właśnie w tym tkwi sekret stoner rocka/metalu, który na kolejnych płytach będzie dopracowywany i szlifowany do perfekcji. Czas przedstawić głównych sprawców tego zamieszania (którzy doskonale są znani miłośnikom muzyki rockowej).

John Garcia

Josh Home

Brant Bjork

Nick Olivieri

To właśnie wyżej wymienieni jegomoście popełnili niecałe 50 minut ogłuszającego czadu, miksturę wybuchową destylowaną w kalifornijskim garażu. Panowie wrzucili do kadzi swoje ulubione składniki (każdy z trochę innej bajki): szlachetne początki muzyki metalowej (heavy i doom), hc punka, psychodelii i cały cholerny pustynny piach.

Debiut to jak to często bywa to podsumowanie pierwszego etapu działalności zespołu, znajdują się tu kawałki z kultowej EPki oraz demówek razem z kawałkami premierowymi.

In the middle of the Highway,

As you ride down the road,

Just get that feeling,

It's all so black and bald.

And then theres my face,

When you're drivin the desert sand,

Well open my hand,

Well open up the land.

Początek albumu to istna pustynna burza, przemierzająca palone południowym słońcem niekończące się asfalty highway’ów. „[Beginning of What's About to Happen] Hwy 74” wraz z „Love Has Passed Me By” to burza która rozrywa nas na części brudnym, suchym zgiełkiem. Dopiero dwa następne kawałki to rock’n’rollowe walce, które otwierają wrota do pierwotnych czeluści otchłani made in Palm Desert. Buntowniczy „Son of a Bitch”, który długo będziemy nucić przy goleniu. W „Black Widow” dochodzą kolejne inspiracje zahaczające o słodko bujającego bluesa, który przytłacza jak solidny kac po jeszcze solidniejszej popijawie. Dlatego na przełamanie rozedrgany szalony i szybki „Katzenjammer” jest w sam raz - nogi same rwą się do tańca, bardzo silna porcja kopnięć po nerkach jak na dwie i pół minuty. A propos nóg - pismak z Kerrang! napisał kiedyś odnośnie występów Kyuss, że - warto sprzedać własne nogi żeby to zobaczyć. Cóż marzenie ściętej głowy, której nie pomoże sprzedanie nawet pozostałych członków, chodź pomarzyć nikt nie broni. 

W tej przerośniętej piaskownicy błyszczy „Deadly Kiss”, przeszywające gitarowe pioruny wstępu, leniwe tąpnięcia , mistrzostwo riffowania w bardzo starym, w bardzo dobrym stylu. W prostocie siła, utwór długo się mozolnie rozwija wpadając w złowrogie narkotyczne tony. Po tym przejmującym pasażu zespół wskakuje na nieco szybsze obroty, i wówczas już jest po nas, nie ma siły żeby nie po wydzierać się chodź trochę z wokalistą. Idealny kawałek do samochodu. Na uwagę zwraca świetne przeciągnięte solo. Jest to bodaj najbardziej ameryckańsko heavy metalowy w amerykańskim utwór na albumie – szkoda tylko, że tak ameryckańscy heavy metalowcy tak nie łoją.

Bzyczące ostre żyletki rozpoczynają największego kolosa na albumie – „The Law”. Gitarowe szaleństwo, które znów nas porywa infekującym riffem. Swawola zostaje ukrócona przez groźne pomruki gitary basowej, kroczące riff stąpa monumentalnie po pustyni strasząc grzechotniki. Co raz więcej pojawia się elementów sprawiających wrażenie jammowania, nagłe zmiany tempa, przeciągnięte kapkę wyciszenia nagłe zagęszczenia i łamańce – muzyka sprawia wrażenie granej na żywo, nawet nie przeszkadza, a ze wokal ginie w instrumentalnej nawałnicy. Ultra ciężko przesterowane gitary wraz z prymitywnymi akordami od razu przywodzą na myśl pewien zespół z Birmingham. Po małym przymuleniu znów wzniecane jest pożar hałasu, by znów odjechać w mesmerycznym pasażu niebezpiecznie wyrwanym na pograniczu jawy i snu. To w zasadzie jeden z najbardziej wyrazistych momentów tej wyjątkowej płyty.

W „Isolation” wpadamy na krótką chwilę w wir motocyklowego brudnego od smaru heavy metalu – dbają skubańce o dynamikę. Bo już w lekko thrashującym „Im Not” bardziej mięsiście sobie poczynają – zwłaszcza sekcja rytmiczna bryluje. Szybka i intensywna luta w mocno pijacko bezczelnym stylu.

Cuz I want some pussy,

Yeah yeah yeah yeah.

From a back bitch (mmm)

On a big bike,

Big bike....

Big bike.

Whose the?

Największe na mnie wrażenie jednak wywarł finisz w postaci „Big Bikes” i „Stage III” Pierwszy to niechlujna aż gitara piszczy porcja klasyki z połowy lat 70, gitarowy zgrzyt, od niechcenia wokaliza rodem bardziej z końcówki lat 60 a może i 50? To co John Garcia wyprawia z swoim głosem to istna poezja, ta nonszalancja, pełna olewka a przy tym jednak techniczne umiejętności. Przekozackie solo sprawia, że aż się serce chce wyrwać z klatki, by móc przez chwilę być bliżej głośników. Odważnie przeciągnięta pauza rzuca na kolana,  a następny po nim utwór instrumentalny nie pozwala z nich powstać. Modulacja gitary, która schodzi po schodach do piekła – można by powiedzieć anachroniczny zabieg a jednak ciary na całym ciele są i nie chcą puścić. Utwór ten to w zasadzie kilkuminutowy popis gitarowego czarodziejstwa, który można zapętlić i pół dnia przy nim spokojnie spędzić rozkoszując się grą Josha Homma. 

Początkowo strasznie dziwny wydawał się debiut Kyuss, trzeba było się z nim osłuchać i pokochać. To wspaniała porcja zasyfionego grania – tak zasyfionego, że zespół w pewnym okresie funkcjonowania za „właściwszy” debiut traktowali następną płytę.

Minimalizm okładki i jego kolorystyka idealnie oddają ducha muzyki jaki obudzimy, gdy włożymy krążek do odtwarzacza. Ciężkostrawny, drażniący piach, który wejdzie w każdy najmniejszy zakamarek. Słuchając Kyuss nie zdziwcie się, że zgrzyta wam piach między zębami. Ten album skwitować można następującymi słowami jest dobry jak God damn son of a bitch!!!

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Kultura