Entombed należy do tych zespołów, które niczym dumny kot chodzi własnymi ścieżkami. Obrane ścieżki najczęściej okazywały się płytowo bardzo lukratywne, czasem zbaczali ale ogólnie prowadzili się godnie miana liderów. Po próbie powrotu do czystszego (brzmieniowo i stylistycznego) death metalu przyszedł czas na kolejną odsłonę niczym nieskrępowanego entombedowego death’n’rollowego hałasowania rodem ze Sztokholmu. Zdecydowanie to najbardziej naturalnie zespołowi wychodzi, od razu słychać, że mają to we krwi.
Fenomenem jest to, że zespół podtrzymuje „tradycję”, przez te wszystkie lata nie zdarzyło się wpaść w rutynę, ani razu nie ugryźli własnego ogona, każdy krążek miał własny tożsamy styl. Tak też jest z Inferno(2003), który najprościej określić jako piekielna mikstura swoich poprzedników. Brzmieniowo jest znowu brudno i niechlujnie ale nie aż tak jak na Uprising(2000). Jest trochę kombinowania ale nie na skalę Same Difference(1999), nie znajdziemy niepozwalających usiedzieć w miejscu pokładów energii To Ride, Shoot Straight and Speak the Truth(1997), drogą selekcji dotarliśmy do Wolverine Blues (1993) i chyba to jest najbardziej trafny trop, kocie łapki po dziesięciu latach zahaczyły na moment na stare śmieci, mając pokaźny garb doświadczeń.
Początek iście majestatyczny, budzący trwogę i respekt riff, marszowa, nerwowa perkusja, ciężkie gitary podbite jeszcze cięższym basiurem, do tego groźny pomruk wokalisty, nikt się nie spieszy, otwierający „Retaliation” reprezentujący album pokazuje, że nie tylko swawolne rock’n’role w głowie żulom z Entombed. Wszelkie nadzieje, że jest inaczej rozwiewa tytułowy odwet – miażdżący pasaż sprawiający murowane spopielenie. Ciśnienie rozpłaszczające słuchacza niczym marnego ślimaka, kolejny raz prosty patent wprawia w zachwyt. Również tematyka klipu zrealizowanego do tego kawałka tym razem jest zdecydowanie bardziej ponura.
Chwilowo napięcie zostaje rozładowane w „The Fix is In”, chociaż nie wyzbyto się do końca ciążących gdzieś w tyle pokładów żółci. Tak przez obie połówki albumu, Entombed bawi się dramaturgią niczym pająk snujący swą sieć. Ochlaptusy swoją bezczelność epatują skutecznie w „Incinerator” schodząc do meliny podziemia. Czarny humor się trzyma zespołu, czego wyrazem jest rozbrajający utwór „That’s When I Became a Satanist”. Tytuł i wydźwięk kawałka świadczy dobitnie o dystansie zarówno siebie jak i konwencji w której się obraca zespół. Żwawe energetyczne granie, w średnim tempie porządna łupanka z wysuniętym czytelnym wokalem, aby nie uronić tekstu, będącego gwoździem programu. Luzacką konwencję z przedpotopowym dreszczykiem podtrzymuje „Nobodaddy”, kawał przebojowego, awanturniczego grania – tylko i aż tyle. Jak widać Pierwsza połowa albumu z małymi wyjątkami stawia na infernalnego rock’n’rolla, tym wyjątkiem jest „Children of the Underworld”, który odróżnia się dołującym piekłem gitar, zachrypniętą, szpetną deklamacją, ogólnym minimalizmem. Wolniejsze tempo potęguje zatrważającą aurę, przestrzeń wypełnia niemrawy przejaw funkcji życiowych gitary basowej. Dziwne ozdobniki, mesmeryczne efekty odpowiednio nastrajają po to by w końcu rozkręcić się i zaatakować schizującą solówką, która prowadzi nas za rękę w bezkres zguby. Psychodela Entombedowi nie obca.
Płytę prestidigitatorskim cięciem przecina klawiszowy wykwit rodem z klasycznego filmu grozy – podobnie jak to miało miejsce na czwartej płycie Szwedów. Nieco ponad dwuminutowy „Intermission” stanowi swoisty reset i przygotowuje nas do kolejnej podróży po metalowym piekle.
Nie ma zmiłuj, druga część zaczyna się z srogim przytupem. „Young and Dead” bezlitośnie grzmi krzesząc gromy. Jest to jeden z najcięższych i najbrutalniejszych ciosów na tym krążku. Potężnie brzmiący, z przeraźliwie skrzypiącymi gitarami, gniewnie wypluwanymi słowami i nagłym smolistym, potwornym spowolnieniem akcji – nie tak jak w kawałku otwierającym ale równie robiącym nie małe wrażenie. Nagłe zmiany tempa i chore solówki – klasyczne entombedowe okropieństwo. W podobnym tonie jest jeszcze tylko „Public Burning”, które ewokuje bardziej thrashmetalowe szaleństwo. Szybkie motoryczne grzanie z krwawym rykiem made in L-G Petrov. Idealny numer do machania kudłami, perkusista nie ociąga się z zapodawaniem łamanego tempa nadając libacji tempo. W drugiej części utworu nagle robi się chwytliwie za sprawą amerykańskiego riffu. Osobliwie pojebany finał wieńczy i tak już barwną pieśń. Reszta materiału to już niezły rozrzut gatunkowy w kategoriach „nastrojowego” grania. Niemal tytułowy „Descent the Inferno” to przymglone, duszne, bagniste podejście do death’n’rolla, w którym zespół bawi się w budowanie napięcia. Hipnotyczne, senne meandrowanie gitary, cienie ciężkiego riffu, ospała, ociężała niczym tłusta mucha przed rozwiązaniem praca perkusji. Po mimo kuriozalnej tematyki jaką obrano w „Flexing Muscles” daleko warstwie muzycznej do wesołości – apokaliptyczne dzwony pobrzmiewają w grobowym wstępie, nasze nerwy druzgotane są przez gęstą zawiesiną riffów. Finał kawałka w iście szwedzkim zapiaszczonym stylu – szkoda, że zespół tylko tak się drażni akcentując to do czego zostali powołani. Następny kawałek, który stawia na porytą atmosferę to „Skeleton of Steel”. Spokojny, niespieszący się riff, „death’n’rollowy pokaz mistrzowskiego opanowania tematu. Wszystko opiera się na szorstkiej gitarze i schowanej palpitacji perkusji i oczywiście furii wokalisty. Nieśmiały wjazd na chatę podwójnej stopu robi nie małe spustoszenie
We're now aware that this is our doom
Apokaliptycznie przeciągnięte słowo doom,przyprawia o ciary na plecach. Ułamek sekundy zawahania, które przykuwa uwagę, po nim trafiamy w epicentrum rozgrzanego do białości piekła wojny, gdzie musimy kryć się przed deszczem płonących dusz uchwyconych w niekończącym się upadaniu. Na samej krawędzi piekła spotykamy szalonego pianistę, które przygrywa nam na pożegnanie. Jeszcze się jednak nie żegnamy, przed nami jeszcze „Night for Day”, gdzie dosięgają nas fale krwi, siarki i smoły, zalewają nas sztormowe nastroje. Nic nie daje chwilowe ujarzmienie żywiołu nie z tego świata. Tylko powoduje nieznośne napięcie wzbudzając obawę, ze wszystko zaraz się rozpadnie. Emocje kipią – klawisze wbijają się w bezbronny nagi mózg, wokalista niczym kaznodzieja ogarnięty pasją skarży się w niebogłosy…
Początkowo nie weszła mi ta płyta myślałem, czułem ogromny zawód. Trzeba było dać jej więcej czasu, nie wiem czy przebija Morning Sun(2001) i poprzednie krążki, ale jest to na pewno album, którego nie można przeoczyć. Album ten pulsuje złymi emocjami, może już podświadomie zespół przelewał frustracje jakie zaczęły narastać. Jak wiemy z późniejszych wywiadów, już wtedy zaczęła atmosfera w zespole psuć się czego efektem były wszystkie kłopoty, które skończyły się rozbiciem Entombed i dalszych perypetii do których na pewno jeszcze wrócę. Wracając do Inferno(2003) – nie jest to płyta na raz, zdecydowanie trzeba się z nią trochę osłuchać, żeby przypadkiem czegoś wartościowego nie przeoczyć.
Rok później ukazało się wznowienie, które poszerzone zostało o EP pt.
Averno.Materiał ten jest tak treściwy, że aż dziw, że nie doczekał się osobnego wydania.
Tytuł „When Humanity’s Gone” , mówi sam za siebie krwiożercze pulsujące riffy, przytłaczający ciężar charakterystyczny dla całego Inferno (2003) z ta różnicą, że jest to podane w konkretniejszym tempie i bardziej zagęszczoną death metalową strukturą. Bez wątpienia to są jedne z najlepszych materiałów z tamtej sesji nagraniowej. W połowie następuje tektoniczne żłobiące bruzdy spowolnienie akcji po którym dobija finalny amok.
W „There are Horrors of 1000 Nightmares” Entombed daje popis rozpasania w pełnej krasie, soczysty death’n’roll krwisty befsztyk, z ciekawym brzmieniem przytłumionej perkusji , ostatecznie jest to intensywny i porywający kawałek, pełne żywej agresji, energetyczne monstrum. Bezczelne rwania i pauzy prostacka jazda do przodu.
Ostatni z premierowych tworów to „Random Guitar”, rockowy sznyt, zawadiackie pewne siebie riffy, miło buja i jak nazwa wskazuje pełny ciekawych gitarowych przygrywek i popisów.
Ponadto na dysku znaleźć można cover zapomnianego zespołu doom metalowego Stillborn oraz skróconą wersję „Retaliation” wraz z klipami do obu kawałków.
Nie jest to najlepsza EPka jaką zespół poczynił ale jest w ścisłej czołówce, trzy nie albumowe autorskie utwory to wspaniały suplement i tak już mocnego albumu.
Inne tematy w dziale Kultura