Ignatius Ignatius
177
BLOG

Gorefest: Chapter 13 (1998) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Gorefest: Chapter 13 (1998) - RecenzjaPiąte dzieło Gorefest zatytułowane Chapter 13 (1998) nie przynosi tak radykalnej zmiany stylu jak w przypadku przeskoku pomiędzy dwoma poprzednimi albumami. Drugi i ostatni stricte death'n'rollowy album tego zespołu jest równie uroczym eklektycznym dziełem jak poprzednik, jest to coś na zasadzie nowego lepszego modelu samochodu, silnik zespołu brzmi bardziej naturalnie, muzycy otrzaskali się w tej stylistyce przez co pod katem rzemieślniczym wyszedł bardziej dopracowany materiał. Mimo wszystko nadal należny traktować to jako ciekawostkę tylko, że tym razem pierwsze wrażenie znikło i po przesłuchaniu tego albumu odnosi się podobne wrażenie jak po seansie sequela Sin City (2005). Niby wszystko to co się podobało w jedynce również jest zawarte... ale no właśnie - to już było. Zespól wpadł po raz pierwszy w pułapkę przewidywalności, przed którą tak skrzętnie starali się uciec. Do tej pory każdy album mniej lub bardziej różnił się, nawet jeżeli poruszali się w death metalowych ramach. Drugi dosyć podobny death'n'rollowy twór trąca odgrzewanym kotletem. Mimo wszystko warto i z tą płytą się zapoznać zwłaszcza, gdy przypasowała nam jej poprzedniczka. 

Jest to ciepła, wakacyjna pozycja, takie wrażenie można odnieść już po pierwszym riffie utworu tytułowego, który otwiera album. Jan-Chris popracował nad swoim głosem i jest jeszcze lepszy technicznie. Wokal z epickim, rozmarzonym pogłosem idealnie podkreśla przebojowość kawałka na miarę singla z krążka poprzedniego. 

Here comes the whore with the broken wing
With grace she comes
Like an angel that refuses to fly
She wears the crown of the wrong
Here come the whore forever
Drugi w kolejce stoi Broken Wings, zaczynający się od słodkiego, głośnego sprzężenia gitarowego, momentami utwór ociera się o industrialne wariacje przemieszane z rock'n'rollem, dziwnie przetworzony głos wokalisty pasuje do przemysłowego brudu. Oślizgłe chórki i narkotyczne akustyczne wstawki dobitnie świadczą o wyobraźni ale i o pewnej sztampowości i przewidywalności.  
 
Dużo bardziej przekonujący dla mnie jest, Nothingness jeszcze większy power, żywiołowy groove, klasyczne riffowanie, rozbujane na całego. Rozkręca się feeria gitarowych melodii, co raz bardziej klasyczne solówki, które tak naturalnie brzmią. Bas świetnie kołata, wokalista bawi się swoim głosem. 
Did you ever see yourself
Dancing on your grave
Smoła leje się w Smile, może to przypominać nu metalową jazdą subtelnie doprawioną rock'n'rollem. Spokojna deklamacja, tłuste lejące się riffy, namacalny knajpiany nastrój panuje na tej płycie, a dzięki temu, że zespół postawił na krótkie zwarte kompozycje album nie traci na dynamice. Dużo pomysłów kołatało się pod czas tworzenia tej płyty, każdy utwór jest jakby z innej death'n'rollowej bajki, ta różnorodność to główny atut albumu. The Idiot to kolejny gniewny rocker z najbardziej zróżnicowanymi wokalizami od czasu False (1992). Również to jest najbardziej techniczne wymiatanie od pamiętnego początku lat '90. Połamane rytmy perkusji Eda Warby'ego również błyszczy jakby jaśniej. Utwór pędzi niczym rozgrzana lokomotywa niezważająca na nieuniknione wykolejenie.
 
Jednym z najdłuższych utworów jest  Repentance, ze względu na to, że Panowie mają więcej czasu, przez co nie spieszą się zbytnio z wyżywaniem się na swych instrumentach. Świetne spowolnione gęste mieszanie, kapitalny groove, złowrogo grzmi gitara basowa; a ile tu się dzieje, treściwe instrumentalne pasaże, z łagodnymi trzymanymi w ryzach solówkami. Jeden z moich absolutnych faworytów na Chapter 13  (1998).
 
Insturmentalny Bordello mówi samo za siebie, muzyka wyjęta z burdelu, zasyfiona,  lepka, przepocona, zadymiona wyśmienicie rzęzi bas, narastający dramatyzm utworu i tempo stanowi preludium do orgazmu spełnionej solówki.  Na tym rock'n'rollowym tyglu znalazło się miejsce na coś co przypomina gniewna balladkę. F.S. 2000 zaśpiewane czystym głosem (bardzo radio friendly) ale z przytupem, przejmujący utwór i nie jest to tym razem żadna sztampa, znów podkreślić należy naturalność tego eksperymentu ekstremistów wcielających się w pionierów. Po tym lekkim smęceniu wracamy do roztańczonych rytmów, All Is Well to to idealny na koncertową potańcówkę, murowana zabawa. typowy przebojowy Gorefest z płomiennymi solówkami i solidnym popisem perkusyjnego kunsztu, który daje o sobie znać w drugiej połowie utworu. 
 
Płynne zgrzytliwe przejście w Unsung, kolejny energetyczny, chropowaty nieco mechaniczny numer, z czystszym wokalem, niektórzy nazywać chcą to death rockiem, wszystko się zgadza, tylko, że niefortunnie od wielu lat uzurpują sobie tę łatkę zespoły pokroju Christian Death. Bardzo ciekawe mieszanie i psychodeliczna aura bijąca z kawałka, świetne nerwowe gitarowe wibracje, na koniec przełamane akustycznym ckliwym outro.   
I am falling apart 
I want to take you with me
A blood red sky is bleeding on me
 
Na pudle zaczyna się Burn Out,  co raz więcej interesujących dźwięków kumuluje się na tej ciekawej płycie, szybkie przejście do sumiennego gruzowania. Podniosły heavy metalowy riffy, akustyczne akcenty sprawiają, ze ma się ochotę włączyć jakiegoś klasyka z przełomu lat 70/80. Super Reality podtrzymuje buntowniczy ton poprzedniego utworu, nieco bardziej rytmiczny, z tą różnicą. że tu dominuje jeszcze bardziej klasyczny rock'n'rollowy feeling. Utwór nabiera tempa, ewolucje gitarowe sypia się jak z rozprutego rękawa niedoszłego iluzjonisty. 
 
Na koniec jedna z najmocniejszych kompozycji Serve the Masses gitara buduje napięcie, bas kołacze daleko w tle, można traktować ten utwór jak kwintesencje tego albumu. Klasyczny rozpiździaj z naciskiem na klasyczne, wspaniały ujmujący środkowy pasaż, z piekielnie brzmiącą perkusją i atomowymi przejściami jej właściciela - aż ciary zaczynają pełzać po całym ciele. Wszystko to przedsmak kulminacyjnego pokazu siły, najbardziej hałaśliwy utwór, w którym wszyscy na raz chcą pokazać co potrafią,  hipnotyczny rytm, gitarowy zgiełk, i szalejąca perkusja, coś niesamowitego.  
W bonusach tradycyjnie można znaleźć wersje live i dema gdzie można znaleźć np. I Am You będący roboczą wersją Super Reality, największym smaczkiem jest chyba dyskotekowa wersja Chapter Thirteen, która miałaby nawet sens gdyby nie to bezsensowne sztuczne zapętlone, natrętne skandowanie Thirteen, które szybko zaczyna denerwować słuchacza.
 
Dobra kontynuacja albumu poprzedniego, momentami nawet ja przewyższająca. Nie wiem tylko czy aby nie jest ten krążek o te sześć minut za długi. Nie dziwne, że zespól postanowił zakończyć działalność i przemyśleć pewne kwestie. Ta przerwa, chodź długa, jak wiemy okaże się bardzo korzystna zarówno dla fanów jak i samego zespołu. Jedyne co ucierpi to pewne blond włosy...

 

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura