Ignatius Ignatius
252
BLOG

Gorefest: Soul Survivor (1996) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0
Gorefest: Soul Survivor (1996) - RecenzjaMusiały minąć kolejne dwa lata aby ukazał się czwarty album Holendrów. Okładka bezpośrednio nawiązuje do Erase (1994), i tym razem idealnie pasuje do konceptu brzmienia następcy zatytułowanej Soul Survivor (1996). Metaforycznie można rzec, że to co się dopiero zaczęło kumulować w ciśnieniowej i temperaturowej opresji na Erase (1994), na Soul Survivor (1996) dano całkowity upust co doprowadziło do gwałtownej reakcji łańcuchowej widniejącej na okładce albumu z 1996 roku. Ostatecznie piec w którym zaczął wypalać się nowy ukształtowany styl pękł i eksplodował oryginalnym gorefestowym podejściem do death'n'rolla. Ordtodosyjny death metalowiec pomny tego co usłyszał na trzeciej płycie nawet nie splunął na jego następce, szkoda mu było na te pipczenie flegmy. Przez taka postawę można przegapić bardzo ciekawe albumy. Soul Survivor (1996) razem z późniejszym Chapter 13 (1998) to metallicowy odpowiednik Load (1996) Re-Load (1997), taka była moda w metalowym światku żeby spróbować swoich sił w bardziej klasycznym, rockowym wydaniu. Tego typu wynalazki do dziś budzą skrajne emocje, jedni zakochują się od pierwszego posłuchania inni nienawidzą, często mając zaledwie pobieżny ogląd. Osobiście mam ambiwalentne odczucia bo z jednej strony żal, że zespól zaniechał łojenia jak na dwóch pierwszych krążkach, z drugiej te melodyjne kawałki mają coś w sobie chodź nie grzeszą nowatorstwem. Ot dobra barowa kompilacja lub na dłuższa samochodową przejażdżkę. 
 
Wita nas bardzo klasyczna melodia, solidny popis gitarzysty,włącza się wokal łagodniejszy ale z zadziorem na pewno lepiej i naturalniej wypada niż na swoim poprzedniku. Freedom to radosny death'n'roll jak się patrzy lub po prostu klasyczny ostry rocker. Utwór promował cały krążek i w tej roli sprawdził się idealnie. Średnie tempo miło buja, poukładane jak zabawki w przedszkolu ścieżki instrumentalne, nie wymagają żadnego mentalnego wysiłku. Skłaniający do skandowania tekst Freedom dopełnia całości. 
 
W drugim numerze pt. Forty Shades, gorefest zapodaje bardziej gęsto, jeszcze bardziej bujając tłustym basem i ciężkim riffem. Jan-Chris operuje czytelnym niskim growlem. Całokształt śmierdzi zapadłą speluną w równie zapadłej dziurze. Wspaniale mieszają się lata '70 jest progres, psychodelia, heavy metalowy pierwotny piorun. 
Akustyczne, mocno nasycone intro do River, po chwili dołącza seria uderzeń ciężkim metalowym młotem, syntezatorowy motyw przewijający się w tle nadaje uroczego smaczku niczym patynka na srebrnej łyżeczce naszej babci. Druga połowa zdominowana jest przez ciężki pasaż i stonowaną solówkę, która rozwija się nabierając rumieńców. 
 
I am driving on the left lane
On the highway through my head
For fame I gave my soul away
And never felt so glad
 
Death'n'rollowe mielenie sensu stricte pojawia się w pełnej krasie w Electric Poet, świetnie bujająca gitara, ciężar, i czaaad, gitarowa poezja, gdyby go nieco bardziej zagęścić, śmiało mógłby znaleźć się na Erase (1994). Środkowa część utworu to wspaniała uczta dla miłośników retro metalu. Nawet nie śmiały hammondzik został umiejętnie wpleciony. Szkoda, że nie bardziej odważnie go wykorzystano na tym albumie. Powrót do tanecznego riffu, jak na razie faworyt na czwartym krążku Holendrów. 
 
Tytułowy utwór również poraża ówczesnym gorefestowym ciężarem i czadem, tym razem riff kojarzy się z latami '80.  Świetne tło buduje bas, oszczędny riff, i świetny zasyfiony wokal. Padają często porównania do entombedowskiego death'n'rolla i trzeba zaznaczyć. że nie jest to powielanie patentów Szwedów. 
 
Bezczelny kroczący riff obiecuje kolejną knajpianą jazdę, pełną dymu, skąpaną w strugach piwa, miesza się odór przetrawionego alkoholu, świeżego i starego potu oraz świeżej krwi. To wszystko znajdziemy w Blood is Thick. Ktoś komuś znowu dał w mordę, ktoś narzygał do popielniczki, bo do w połowie pełnego kufla było szkoda. Utwór tętni tym co w muzyce rockowej najlepsze, czysta energia bijąca z solówki, rozbujał nam się kawałek, perkusista się rozkręcił. Na mój gust takich petard powinno znaleźć się więcej.  
 
Zgodnie z życzeniem ponownie strzał w pysk otrzymujemy w Dog Day, średnie tempo, ostro zagęszczone i chropowate brzmienie, leniwej, ołowianej gitary. Ton podtrzymuje jeszcze mocniejszy Demon Seed. Bardziej żwawy, galopujący, kolejny na tej płycie przykład malej atomowej elektrowni. Jest to rytmiczny kozak z przećpaną solówką. Tylko można sobie było darować tę nienaturalną modulację głosu. 
 
Krótsze utwory na tej płycie jakoś najbardziej do mnie przemawiają są najbardziej mocne, zwarte. W Chameleon znów przedzieramy się przez gitarowy gąszcz solówek, tym razem jak na moje życzenie pojawia się zadziorny hammond (za klawisze na albumie odpowiada Rene Merkelbach). Jest to bardzo skoczny i jeden z najszybszych kawałków na płycie. Optymalnie brzmi growl Jana-Chrisa, muszę powtórzyć to jeszcze raz - szkoda,że takich wokaliz zabrakło na Erase (1994), myślę ze odbiór tej płyty zyskałby znacząco. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie pociągnięto jeszcze z 30 sekund dłużej tego utworu i tak nieznośnie urwany pozostawia nas z poczuciem niedosytu.
 
Na koniec zespół dowalił do pieca potworne ciężkim Dragon Man, epicki doom metalowy potwór. Skuteczny walec, z niesamowitym klimatem jaki pojawia się w lekkim klawiszowym powiewie, zwiastującym kolejną  wysmakowaną solówkę nadającą pościelowego nastroju. Finał utworu z świetnymi przejściami Eda Warby'ego, ujmujący niewymuszony patos, oszczędne uderzenia pianina kończą tę wyjątkową płytę. 
 
Interesującym kawałkiem jest Tired Moon bonus z EPki Freedom(1996) i japończyka , to żywiołowy deatn'n'roll, który powinien znaleźć się w podstawie programu. Jeden z mocniejszych numerów. Rozbudowany w zasadzie najwięcej się w tym utworze dzieje, najbardziej zadziorny, i gdyby pod basować brzmienie mógłby zasilić album Erase (1994) - o czym najlepiej poświadczy wgniatający w linoleum finisz. Goddess in Black (Orchestral Version) jak sama nazwa wskazuje jest to alternatywna symfoniczna wersja kultowego numeru z Erase (1994). Orkiestracje potęgują i tak już niesamowity klimat oryginału. Symfoniczne dodatki idealnie zapełniają niewykorzystane” przestrzenie. 
 
Pozostałe bonusy to robocze wersje niektórych utworów, które różnią się wokalem, który brzmi bardziej surowo co bardzo korzystnie wpływa. Zdecydowanie bardziej podoba mi się robocza wersja Soul Survivor od tej która znalazła się na płycie. Wśród tych demówek jest rarytasik w postaci utworu Frozen, który nie doczekał się finalnej wersji. Jest to typowy przedstawiciel deatn'n' rollowego oblicza Gorefest. dobry szybki z świetną solówką, bardziej agresywną perkusją i uwypukloną partią gitary basowej. Dobrze wypadają instrumentalne wersje zwłaszcza Chameleon” gdzie nic nie zakłóca hammondowów.
 
Często oba lżejsze krążki Gorefest spychane są w rankingach na sam dół, traktuje się je jak zgniłe jaja. To trochę niesprawiedliwe, bo według mnie lepiej się słucha recenzowany album niż jego poprzednika, zdecydowanie więcej muzyki uświadczymy na krążkach z lat 1996-98 niż na wymuszonej i często po prostu jałowej Erase (1994). Nie śmiem porównywać Soul Survivor (1996) do False (1992), bo to tak jakbyśmy porównywali Load (1996) do Ride the Lightning (1984). Nie jest to obowiązkowy materiał ale raz można zaryzykować i zapodać sobie ten album aby samemu wyrobić sobie zdanie na temat najbardziej kontrowersyjnego wycinku dyskografii Gorefest.
 
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura