![Gorefest: Erase (1994) - Recenzja](http://www.metal-archives.com/images/3/8/9/7/3897.jpg?5251)
Po tym jak death metalowy światek zdążył otrząsnąć się po
False (1992), wszyscy wygłodniali byli następcy. Powoli chyliła się ku końcowi pierwsza polowa lat 90, death metal zaczął rozszczepiać się na wiele styli, jednym z nich była fuzja klasyki rocka/metalu muzyki lat 60/70/80 z death metalowym wyziewem zwanym death'n'rollem, którym prekursorem był Entombed i ich przełomowa płyta
Wolverine Blues (1993). Często jako druga wielka nazwę w tej dziedzinie podaje się Gorefest w odniesieniu do dwóch ostatnich albumów przed zawieszeniem działalności. Prawda jest jednak taka,
że pierwsze symptomy rozwijania tego trendu zapoczątkowano już na trzecim długograju holendrów. Podobnie jak w przypadku Entombed mam ambiwalentne odczucia po tak doskonałych death metalowych monolitach jak
Left Hand Path (1990) i
Clandsteine (1991)
i
Mindloss (1991) i
False (1992) oba zespoły dokonały rewolucji w swojej dotychczasowej stylistyce- uprościły swoją muzykę, zmiękczyli brzmienie i nasycili całość klasycznymi riffami i solówkami gitarowymi. Wróćmy zatem do głównego bohatera niniejszej recenzji.
Erase (1994)
już z powierzchownego oglądu stwierdzić można,
że zespól dokonuje zmian, - nowy, bardziej współczesny i wygładzony logotyp ograniczający się zaledwie do akronimu GF, które stanowią wrota do pieca krematoryjnego. Niestety w tym piecu upieczono wypiek który okazał się częściowym zakalcem.
Otwierający album „Low” przytłacza potężnym basiurem, infekuje groove. rytmiczna jazda, razi tylko ugrzecznione brzmienie, typowe gorefestowe melodyjki i smakowite solówki w zasadzie ratują ten eksperyment. Niestety nie można tego samego powiedzieć o wokalu Jana-Chrisa, który brzmi jakby padł ofiarą karkołomnego w skutkach regresu. Jego wokalizy są najgorszymi jakie poczynił w swojej dotychczasowej gorefestowej historii. Growl brzmi jakby za sitkiem mikrofonu stanął ciasteczkowy potwor zamiast mistrza, który jeszcze nie tak dawno doskonale wypluwał trzewia na False (1992). Jak wspomniałem czuć już deatn'n'rollowe naleciałości. Trochę bez pazura rozmemłane zbyt długie kompozycje, podwójna stopa okazjonalnie odpalana - zdecydowanie rozleniwił się nam Ed Warby.
Tytułowe „Erase”, na posępną nutę krótkie intro i mielenie w wolnych, prostym stylu, brakuje ściany dźwięku, za dużo przestrzeni zostaje niespożytkowanej. Początkowy wszędobylski minimalizm ciężko osadzonej gitary, szybko rozkręca się w tle wyłapać można nie kiepskie riffy, mroczna melodyka buduje specyficzny nastrój spójny z całokształtem albumu. W szybszych partiach dominuje świetny groove podbity heavy metalową klasyką. Co raz pojawiają się gitarowe zdobne wstawki, które stanowią najbardziej treściwą stronę tej płyty. Akustyczna wstawka zdecydowanie jest wisienka na torcie. Prostota nie oznacza braku finezji dużo się dzieje, jest jednocześnie epicko, nowocześnie, klasycznie. Niedostatki wokalu Jan-Chis nadrabia partiami gitary basowej. Zdecydowanie słuszny wybór aby właśnie ten kawałek promował album. Do kawałka powstał całkiem znośny ruchomy obrazek, który oddaje dekadencki posmak ścieżki ćwiekowej.
Nie da się inaczej określić „I Walk My Way” inaczej jak radosny rock'n'rollowy kawałek, trochę więcej mieszania, prosta oszczędna gra perkusji, przebasowane brzmienie zaczyna uwierać i mierzić. Wokal monotonnie groteskowy, zero zróżnicowania. Za to w drugiej części czaruje wspaniała ostra jak brzytwa solówka - niepokojąco przećpana. Skoczny numerek, pełen gitarowych fajerwerków Bonebakkera.
Następnym hiciurem płyty jest „Fear”, który będzie tytułowym utworem EPki. Neoklasyczny wstęp, melodyjny, nie ckliwy z pazurem, dłuższy, satysfakcjonujący pasaż instrumentalny, włącza się wokal i szarpane rytmy. Jest to kolejny przykład na tym albumie, że jest to łatwo przyswajalna płyta, taki komercyjny death metal. Popis narkotycznych melodii, Ed Warby łamie rytmy i przechodzimy do gruzowania, wspaniale plastikowo brzmiący werbel razem z bzyczącym pomrukiem basu maja w sobie coś z dyskoteki, wspaniała jazda umc umc z soczystą partią solową. Jednak ma to naprawdę ręce, nogi i chuja cytując Titusa. Jeden z najlepszych i najbardziej wyrazistych kawałków na płycie.
Kolejny na liście „Seeds of Hate” podtrzymuje panosząca się wszędzie melancholie i patos. Instrumentalne wprowadzenie długie, i naprawdę piękne (zwiastun tego co rozwinięte zostanie na dwóch następnych płytach). Zgrzyt gitarowego akordu i jedziemy w średnio szybkim tempie, solidne rytmiczne granie - operowanie przestrzenią i ciszą to też przecież sztuka, która wychodzi gorefestowi na tym albumie bardzo dobrze - niepotrzebnie tylko rozwlekane są w nieskończoność są niektóre motywy, przez co nic sensownego nie wynika. Znów zasypuje nas fala retrospektywnego heavy metalowego podejścia do sprawy, bardzo zgrabnie ożenionego z death metalowym i groove metalowym wymiataniem.
Doczekaliśmy się nareszcie typowej gorfestowej rzezi, najszybszy killer „Peace of Paper” się zwący, wspaniale mieli i szkoda, że takich aktów nie pojawia się więcej. Energetyczny bez pitolenia nakurw, z brutalnym gruzowaniem od połowy, wspaniały pokaz siły dowodzący, ze nie zapomnieli jak to się robi. Radykalne zmiany tempa, wolny sunący z histeryczną solówką Drugi masakryczny zryw, wokal niknie gdzieś w kremacyjnej pożodze.
Like the autumn
Of your life
Freezing deep inside
Misery
Przebojem z prawdziwego zdarzenia i próbą zmierzenia się z modną wówczas klimatyczną ekstremą jest - „Goddess in Black”. Podniosłe, nastrojowe akustyczne wprowadzenie. Niesamowity ciężar i mrok spowijający, oszczędne powolne grzmoty iskrzą się z gitar. Euforyczne spazmatyczne solówki, żonglowanie nastrojami - wpierw ponure, smutne, po chwili pełne pasji radosne. Wolne zaraz szybkie przeplatające się pasaże. Nic więc dziwnego, że utwór doczeka się symfonicznej wersji a nawet dwóch.
Na koniec przejście bezpośrednio w „To Hell and Back” - solidna luta death'n' rollowa, trochę więcej wyczuwalnych emocji w głosie Jana-Chrisa, frywolny brudny prostacki groove, idealny do potańcówki, W połowie solówka świetlista, pełna życia, i przejście w bezduszne mielenie z pojedynczym ugh. Mechaniczna eksterminacja, rozdzierający wrzask, włącza się werbel podkreślający bardzo mocny finał będący fantastyczną demolką na sam koniec.
Dziwna ta płyta, w porównaniu z wcześniejszymi dziełami, wypada blado i nie warto zestawiać tych płyt ze sobą. Gdy już wyzbędziemy się punktu odniesienia, okazuje się, że to przyjemna, niezobowiązująca płyta do tła, z pojedynczymi momentami przykuwającymi uwagę. Solówki ratują tę płytę i może w tym tkwi metoda, że reszta gra oszczędnie by wyeksponować maksymalnie partie gitarowe. Ciekawa prawidłowość, zespół nie bawi się w półśrodki - każda z pierwszych trzech płyt stanowiła przełom w twórczości Gorefest, tylko czy aby w przypadku Erase (1994) nie na gorsze?
Inne tematy w dziale Kultura