W koncertowym natłoku jaki panuje od kilku lat, niestety trzeba dokonywać selekcji - niestety na wszystkim nie da się być. Są jednak takie spędy na które trudno się oprzeć i trzeba na nich być Sepultura + Nuclear Assault, to mówi samo za siebie - 1. święto światowej klasy łomotu. 2. jest to pożegnalna trasa nowojorskich thrasherów, automatyczny awans w tabeli priorytetów. 3. Okolicznościowa trasa Brazylijczyków na 30 lecie istnienia zespołu = wypasiony, przekrojowy set. Te trzy czynniki zmobilizowały mnie do wyruszenia do dawnej stolicy Polski.
Przed koncertem postanowiłem zaszyć się koło brzegu Wisły i w spokoju pokontemplować przy dobrej książce, po jakimś czasie spokój zmąciło komando długowłosych jegomościów z butelką brunatnego płynu, którzy nie omieszkali zagaić do mnie w języku rock'n'rolla. Zdziwiony (chodź nie do końca, wszak Kraków światowym miastem jest), podjąłem próbę porozumienia się z zagranicznymi gośćmi. Szybko okazało się, że byli to Francuzi - podwójne zaskoczenie obalające stereotypy (piszę to celowo z przekąsem) czwórka Francuzów była biała i chętnie mówiła po angielsku. Przyjechali głównie na Sepulturę chodź Nuclear Assault nie pogardzili. Poczęstowali mnie oczywiście brunatnym napojem, który okazał się ciepłą wódką o smaku orzecha laskowego - warto podkreślić bardzo szybko Francuzi nauczyli się wymawiać orzech laskowy, jednocześnie stwierdzając (chyba można traktować to w kategoriach prawidłowości), że język polski do łatwych nie należy. Po zaprowadzeniu gości i wymienieniu się poglądami na temat swoich rodzimych zespołów - goście znali nasze eksportowe hity: Vader, Deacapitated, Behemoth, ja zabłysnąłem i szczerze zaskoczyłem znajomością m.in. Treponem Pal.
Koncert odbył się w Fabryce, lokal w zasadzie ma jedną poważną wadę - brak klimatyzacji, co w sierpniowe popołudnie dało się mocno we znaki zarówno publiczności jak i poszczególnym zespołom. Już podczas dwóch suportów tlen został w momencie zastąpiony dwutlenkiem węgla, od potu robiło się błoto - klimat iście brazylijski. Jak tylko Nuclear Assault się pojawił sala zadrżała z euforii - żywy (jeszcze) relikt thrashowego zespołu, który nie zdradził swych ideałów i przede wszystkim po tych 30 latach ani trochę nie stracił zapału i charyzmy. Set był piękny, zdominowany przez pierwsze wydawnictwa, nowsze mięsko z ciepłej jeszcze EP Pounder (2015) niczym nie ustępowało assaultowej klasyce. Przez co cios za ciosem, kolejne podmuchy nuklearnej energii smagały kotłujących się pod sceną tak zażarcie, że sam John Conelly nie mógł wyjść z podziwu, nikt się nie oszczędzał chodź wilgoć i temperatura spalin (ciężko mówić w tym przypadku o powietrzu) dorównywała rozkręcającej się sauny. Gig nowojorczyków skopał dupska równo, jeden z najlepszych thrasherskich sztuk na jakich byłem - w skrócie Nuclear Assault zajebał tak, że Metallica mogłaby się rozpaść... Nie mogłem wyjść z podziwu kondycji i dystansu zespołu do samych siebie, z upału jaki panował na scenie potężny basista zdjął koszulkę i zaczął się nią wycierać - w zasadzie wszyscy muzycy po każdym utworze się starali osuszyć, oczywiście bezskutecznie. Monumentalne, patetyczne pozy Dana i jego owłosiona klata (kłaków miał więcej na torsie niż Lucyfer) kontrastowała z niewysokim wokalistą, który wyglądał jakby z rodziną wybrał się na camping 4.07 a nie na srogi gig. Nie sposób nie wspomnieć o wokalnych umiejętnościach obu zawodników - John operował groteskowym piskliwym wrzaskiem, wypluwał jazgotliwie słowa z prędkością pistoletu maszynowego, w taki sposób, że momentami sam się z tego zaczął śmiać. Były jednak też takie momenty, że bardzo sprawnie wyciągał czyste górki, winszować należy również dykcji niepozornego wokalisty, który równie sprawnie radził sobie z gitarą. Dan operował gardłowym growlem, którym od czasu do czasu rzygnął. Nie zabrakło też skandowanych chórków rodem z lat 80 ubiegłego wieku. Świetnie zespół nawiązywał kontakt, z publiką, z którą żartował, spodobało się im skandowanie N A P I E R D A L A Ć i zastanawiali się co to oznacza, zwłaszcza, że nazwa takiego zespołu w rozpiska nie obejmowała. Był stage diving, komuś udało się zeskoczyć na scenę - było po prostu oldschoolowo, wspaniały rasowy koncert, który długo będę pamiętał i mam nadzieję, że nie jest do końca Final Assault Tour.
Gwiazdą wieczoru była Sepultura, nazwa, która 20 lat temu wywoływała dużo większe emocje niż dziś. Permanentny podział na starą i nową Sepulturę był jest i już chyba nic tego nie zmieni, zwłaszcza, że ta nowa Sepultura gra już 18 rok a stara funkcjonowała lat 13... z drugiej strony nie można zaprzeczyć, że stara Sepultura nagrała 6 wielkich płyt a ta nowa 7, których wielkimi nazwać nie można. Ze starego składu został basista Paulo Jr. i Andreas Kisser. Nowy wokalista Derrick Green zdziera gardło od 1998 roku a perkusista Eloy Casagrande urodził się nie długo przed ukazaniem się Arise (1991). Wniosek nasuwa się oczywisty toż to niemal cover band, ale nie pierwszy i nie ostatni. Niezrozumiałe jest to, że póki żyją członkowie z starego składu, nie chcą się dogadać i grają rozbici na kilka innych zespołów, które nie są w stanie nagrać niczego na miarę płyt z przełomu lat 80/90. Jeżeli zdystansujemy się do tych oczywistych faktów i na chwilę zamkniemy oczy to okaże się, że po mimo licznych wymienionych wyżej ale działalność tego zespołu ma sens. Zwykle unikam psucia sobie niespodzianki przeglądając setlisty z wcześniejszych koncertów danej trasy, ale w tym wypadku to była ostatnia karta przetargowa, tak bogaty set może się długo nie powtórzyć. Brazylijczycy zagrali przekrojowo z naciskiem na Chaos A.D(1993)., Roots (1996). Zaczęto jednak od starego wykopaliska „Troops of Doom” z pierwszej płyty zespołu Morbid Visions (1986), potem ni stąd ni zowąd poleciał „Kairos”, który zmącił oldschoolowy, dobry początek, potem już była dominacja złotych lat Sepultury, przeplatane numery z Chaos A.D., pojedynczy reprezentanci z i Beneath the Remains (1989), Schizophreni(1987), które po prostu zabijały swą intensywnością („Inner Self”) i wyraźnie wybijały się w porównaniu z bardziej współczesnym repertuarem. Z drugiej strony nie można powiedzieć, że kawałki reprezentujące erę Greena były słabe w zasadzie numery z Against (1998) czy Roorback (2003) broniły się tak jak utwory z Roots, o czym najlepiej świadczyło zaangażowanie publiczności, najwięcej skakania i zdzierania gardła było właśnie przy „Choke”. Bardzo dobrze wypadł „Apes of God” z Roorback, który odznaczał się surowością na tle pokombinowanego grania z okolic A-Lex(2009) i Kairos (2011). Nie obyło się bez coverów, patriotycznie Sepultura zaproponowała swoją wersję „Polícia” punczków Titãs, cover ten znalazł się na limitowanych wersjach Chaos A.D. oraz jako b-side singli z tamtego okresu. Choreografia została zerżnięta żywcem z „Breaking the Law” Judasów - pulsujące niebieskie i czerwone światła imitowały policyjne koguty. Oczywiście utwór ten został zaśpiewany w rodzimym języku zespołu co dodawało dodatkowego smaczku. Kolejnym smaczkiem był zadedykowany fanom utwór „Sepultura Under My Skin”, który ukazał się nie dawno na nie albumowym singlu o tym tytule. Bardzo przebojowy i wyjątkowo zaraźliwy utwór, którego refren wciąż tkwi w głowie. Po krótkiej przerwie zespół bisował i to jak! Takie bisy lubię najbardziej - dla każdego coś dobrego, na pierwszy ogień „Bestial Devastation” z najwcześniejszego wydawnictwa, potem od razu przeskoczyli do lat 90 serwując „Biotech is Godzilla”, skok o kolejną dekadę i jedynego reprezentanta jak na razie ostatniego albumu, The Mediator Between Head and Hand Must Be Heart (2013) „The Vatican”. Finał nie mógł wyglądać inaczej „Ratamahatta” i „Roots Bloody Roots”, którego od dłuższego czasu wyraźnie domagała się publiczność.
Po tych pięciu kilerach zespół ukłonił się z wdziękiem. Trzeba wspomnieć o bardzo dobrej interakcji, Green nauczył się grzecznościowych zwrotów, co zawsze cieszy, połechtał nas wspominając chyba nawet dwa razy, że polska publiczność jest najbardziej szalona i wspaniała i w ogóle i że uwielbiają do nas przyjeżdżać. Nie wiem czy to nie sztuka Nuclear Assault miała wpływ ale również podczas koncertu Sepultury pojawił się wątek humorystyczny w postaci krótkiego reggae o wodzie, pod czas którego Derrick skropił rozgrzaną do czerwoności publiczność - wyszło bardzo spontanicznie (chodź obstawiam, że jednak to był mniej lub bardziej stały punkt programu). Brzmienie było bardzo dobre, dopieszczone, selektywne i potężne, wszystko brzmiało jak należy, jedynie kocioł na którym co jakiś czas przygrywał Derrick, z tego co widziałem jego gra mogła mieć sens, niestety mało co z tego było słychać a szkoda, bo to przecież znak rozpoznawczy tego zespołu.
Solówki Kissera to była istna poezja i zdecydowanie najjaśniejszy punkt programu, talentu i zaangażowania nie można odmówić młodemu perkusiście. Szkoda tylko, że basista nie pokusił się o jakiś większy popis umiejętności.
To były dwa bardzo udane koncerty, które nasyciły mnie pod wieloma względami, najpierw klasycznie thrashowa nuklearna petarda a potem energetyczna mieszanka nowoczesnego death metalu, thrashu, groove, metalcora - słowem było wszystko, tylko jak wspomniałem, pierwiastek etno gdzieś się zagubił w tym metalowym zgiełku. Oprócz tego nic nie można Sepulturze zarzucić, to był naprawdę treściwy gig godny upamiętnienia trzech dekad twórczości, mimo wszystko bardziej przekonał mnie Nuclear Assault, odnoszę wrażenie, że to był bardziej szczery koncert, bezczelny, brudny i cały czas na pełnych obrotach.
Inne tematy w dziale Kultura