Pierwszy w Polsce koncert Judas Priest (prawie) w złotym składzie odbył się w katowickim Spodku cztery lata temu. Bogowie metalu byli wówczas gwiazdą wieczoru Metal Hammer Festiwal. Miał to być wówczas jeden z ostatnich koncertów tego zespołu w ramach pożegnalnej trasy Epitaph World Tour. Jak się szybko okazało Judas Priest nawiedził Polskę również rok później, dając szansę tym, którzy nie mogli się wybrać na koncert w 2011 roku. Zespół w wywiadach zarzekał się, że jest już zmęczony wielkimi trasami i ograniczy swą aktywność koncertową do okazjonalnych, pojedynczych sztuk. Była to tylko kolejna marketingowa manipulacja, mająca na celu chwycić zarówno za serce jak i do portfeli fanów muzyki heavy metalowej – toż to druga taka okazja już się nie powtórzy! Potwierdzeniem tego stanu rzeczy był fakt, że po wydaniu albumu Redeemer of Souls (2014) Judasi nie dość, że zorganizowali trasę promocyjną, to jeszcze raz nawiedzą polską ziemię! Nie żebym był niegościnny i w zasadzie bardzo dobrze, że padliśmy ofiarą tak niecnej manipulacji, wszak koncertów takich zespołów nigdy dość.
Jedynym suportem była amerykańska gwiazdka Five Finger Death Punch, wtórna jak diabli mieszanka metalcora i groove metalu. Od co najmniej dwóch lat w USA na siłę się katuje metalową wiarę tym plastikowym zespołem. Teraz amerykanie postanowili zawojować kraje trzeciego świata na siłę podpiąwszy się pod żywą legendę. W zasadzie obiektywnie rzecz ujmując słychać było zaledwie przebasowaną stopę perkusisty, czasem przeciętne solówki i jeszcze bardziej przeciętne wokalizy. Jedyne co mogło intrygować to fakt, że każdy z członków tego kwintetu posiadał inną fryzurę. Można się śmiać (chodź piszący te słowa tego nie czyni) z naszych rodzimych gwiazd takich jak Frontside czy The Sixpounders, które przecierają od lat te same muzyczne rejony, ale w zestawieniu z 5FDP obie kapele wypadają jak co najmniej Morbid Angel i Machine Head. Przez samo brzmienie nie dało się słuchać tego co ma zespół do zaproponowania, jedyne co pamiętam z występu amerykanów to akustyczne intra puszczane z taśmy i jakieś autorskie popłuczyny po „Nothing Else Matters”. Nie wiem tylko po co w pewnym momencie jeden z gitarzystów zabrał się za wiosło z podwójnym gryfem, skoro nie potrafi w pełni wykorzystać potencjału pojedynczego…
Kiedy już nareszcie 5FDP zamilkł rozpoczęło się kilka minut oczekiwania na sztukę Judas Priest. Gdy puszczono „War Pigs” było wiadomo, że zaraz się zacznie i Brytyjczycy pokażą jak się gra prawdziwy heavy metal. Kurtyna spadła i Judasi odpalili świeżutkiego smoka pt. „Dragonaut” początek bardzo obiecujący, energetyczny pomimo, że Halford dla niepozorów odbył swój popisowy spacer o lasce. Cała Atlas Arena została od razu porwana epickimi metalowymi dźwiękami. Niestety Szkopuł w tym, że jeżeli komuś dane było być na którymś z wyżej wspomnianych koncertach i na tym w Łodzi, będzie miał co najmniej ambiwalentne odczucia. Z jednej strony szczęście, że można było zobaczyć żywą legendę a z drugiej niedosyt, bowiem sama sucha analiza obu setlist dobitnie wskazuje na to, że Judas Priest okroiło koncertowy repertuar o sześć utworów ! To naprawdę sporo zważywszy, że cena biletu była zbliżona… Potrzebowałem się wyżalić, jakoś tak lżej na metalowej duszy, nie ma co wybrzydzać za bardzo bo najważniejsze, że zespół był w formie i to może nawet lepszej niż ostatnio. Mam tylko wątpliwości co do Halforda, który co prawda przez większość koncertu prezentował wyborną kondycję wokalną, to odnoszę wrażenie, że w „Painkiller” jego falset aż tak nie świdrował jak w katowickim Spodku. Wracając do nieszczęsnego setu, to paradoksalnie był on również dużą zaletą, ponieważ obok sztandarowych szlagierów, można było posłuchać kawałków, które nie były grane parę lat temu i nie mam tu na myśli reprezentantów ostatniej płyty. Liczyłem co prawda na odegranie np. w całości Screaming for Vengeance (1982) i Defenders of the Faith (1984) – niedawno ukazały się piękne reedycje tych albumów, albo przynajmniej większy nacisk kładziony na te płyty w doborze utworów. Ostatecznie z ciekawostek zagrali wyśmienite „Jawbreaker” i jeszcze wspanialsze „Devil’s Child”. Zarówno muzycznie jak i wizualnie były to bardzo mocne momenty tego koncertu. Redeemer of Soulsreprezentowały, otwierający całą sztukę, epickie „Dragonaut”, „Hail of Valhalla” oraz „Redeemer of Souls”. Wszystkie te kawałki przeplatane, nieśmiertelnymi kawałkami pokroju „Metal Gods” idealnie wpasowały się i w zasadzie niczym im nie ustępowały. Jak już jesteśmy przy utworze „Metal Gods”, to znów muszę pomarudzić, tym razem odnośnie wizualnego aspektu sztuki, która była momentami wręcz przykra i żałosna. Żeby zespół takiej rangi ograniczał swój „spektakl” do telebimów na których wyświetlane były archaiczne animacje, które mogły robić wrażenie dwie dekady temu? Łącznie z tym, że „obrazek” towarzyszący „Electric Eyes” pikselował ?! Oczywiście nie po to poszedłem na koncert żeby podziwiać, nie wiadomo jakie efekty specjalne, tylko posłuchać wspaniałej muzyki, ale jak już zespół decyduje się na tego typu dodatki, to mógł by się nie ośmieszać infantylną tandetą, która nawet nie może aspirować do miana kiczu. Zwłaszcza, że cztery lata temu zespół stać było na bogatą scenografię a nawet pirotechnikę. Chyba wolałbym już, żeby zespół zrezygnował z tego typu „przepychu”, który tylko rozpraszał i irytował. Technicznie zespołowi nie można nic zarzucić, dłuuugie spazmatyczne solówki o nieprzyzwoicie wysokim rejestrze dobywającymi się z gitar Tiptona i Faulknera doprowadzały publiczność do ekstazy. Brzmienie było potężne, wszyscy zabrzmieli na miarę buńczucznego miana bogów metalu. Nikt się nie oszczędzał, najmniej sam Halford, który znów dowiódł, że jest najlepszy w te klocki. Najlepszymi momentami koncertu był niesamowicie zagrany „Victim of Changes” – to było wyjątkowo magiczne osiem minut rockowego misterium, do którego zespół zbliżył się jeszcze podczas równie pięknego „Beyond the Realms of Death”, to były jedyne utwory reprezentujące pierwsze płyty. Dużym dla mnie zaskoczeniem był Halford śpiewający prawie cały „Breaking the Law”, cztery lata temu zrzucił to na barki publiczności. Pierwszą część gigu wieńczył rozpędzony „Hell Bent fot Leather” z obowiązkowym wjazdem Roba na Harleyu. Na bisy długo nie trzeba było czekać i w zasadzie, wszystkie dwa zagrane zostały tak płynnie, że można było odnieść wrażenie, że w cale ich nie było, zwłaszcza przy tak krótkim secie… W ramach bisu poleciały utwory, których nie mogło zabraknąć, wszyscy z wypiekami na twarzy czekali na mistrzowski „Electric Eye” i przebojowy „You’ve Got Another Thing Comin”, na którym nie jeden zdarł sobie gardło. Jak już zespół zaczął sypać asami z rękawa, to już tylko najprawdziwsze jokery mogły stanowić wisienkę na torcie metalowej rozpusty – mowa oczywiście o „Painkiller” – na który czekałem tak samo jak cztery lata temu, w dodatku z tą samą lekką obawą, czy Halford podoła i wyciągnie te nieludzkie falsety. Podołał ale, nie wiem czy to była kwestia nagłośnienia czy chwilowej niedyspozycji – ale cztery lata temu głos Roba skuteczniej penetrował czaski i dusze w kulminacyjnych momentach. Po tej heavy metalowej apokalipsie wszystko inne zabrzmiałoby nijako dlatego w ramach rozluźnienia zapodano judasowo’rock’n’rollowy hymn „Living after Midnight”, który wszyscy już na stojąco radośnie odśpiewali. Po wszystkim zespół ładnie się ukłonił i niestety zostawił łódzką Atlas Arenę w poczuciu niedosytu. Żeby było bardziej pikantniej oba poprzedzające koncerty w Czechach były o dwa utwory dłuższe !!! – to już woła o pomstę do nieba, piekła i Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości.
Inne tematy w dziale Kultura