Ignatius Ignatius
60
BLOG

Warlord U.K.: Evil Within (2010) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Warlord U.K.: Evil Within (2010) - RecenzjaWarlord U.K. rodem z jednego z najbardziej zasłużonych dla muzyki metalowej miasta Birmingham to formacja założona przez grupkę funfli: Marka White’a (wokal i bas) oraz gitarzystów Andrew ‘Bear’ Stone’a i Michaela Gorsta. Początkowo zespół uzupełniał automat perkusyjny, jednak na potrzeby nagrania albumu dla Nuclear Blast dokooptowano perkusistę Neila Farringtona (zmarł w 2009 roku, napędzał również zaprzyjaźniony zespół Cerebral Fix). W nagraniu debiutanckiej płyty pomógł Dave Ingram z Benediction. Po wydaniu debiutu (w Prima Aprilis Anno Domini 1996 roku) zespół zrobił małe tournée po Europie, które zamiast zmotywować do dalszego działania niestety pozbawiło morale. Wojownik wrócił na tarczy, gwoździem do trumny okazał się niewypał w postaci supportowania At The Gates, zespół rozpadł się. Próbowano wskrzesić zespół już dwa lata później jednak próba spełzła na niczym. Dopiero w 2008 udało się wskrzesić wojownika, niestety nie w oryginalnym składzie – tylko Mark White się ostał i skoszarował gitarzystów Daniellę T’arna (pani z wiosłem to rzecz rzadko spotykana), Garego ‘Gaz’ Thomasa i perkusistę Bena Dunna – instrumentalistów raczej szerzej nie znanych. Owocem tej współpracy był następca Maximum Carnage,na którego trzeba było czekać czternaście lat. Ciśnie się pytanie czy ta reaktywacja miała w ogóle sens? Czy jest sens pochylić się nad Evil Within?

Druga odsłona Warlord U.K., mało wspólnego ma z debiutem (stety/niestety). Płyta ta jest bardzo zachowawcza, a nawet należy traktować ją jako krok w tył. Od razu słychać, bardzo dobrą produkcję, wszystko gra jak w zegarku, słychać, że technika poszła na przód przez te lata. Muzyka komanda Marka White’a jest brutalniejsza i bardziej gęsta, stylistycznie jest to typowy death metal, muzyczne rządy są bezlitosne, ciężkie i pirotechniczne. Mark White growluje bardziej gardłowo i obleśnie. Głównym atutem jedynki Warlord U.K. były niebanalne gitarowe melodie, po których na Evil Within pozostał zaledwie rozwiany ponury cień tryskającego piękna. Jest bezlitośnie, smoliście, ciężko i pirotechnicznie, tak najkrócej można określić „Suffer in Silence”. Tytułowy utwór to brudne, plugawe intro, rozpasane granie, bas miło rzęzi, bliżej temu kawałkowi do death thrashowego wygaru Maximum Carnage. Wróciła też nawiedzona głębia, która razem z topornymi riffami idealnie ciosają metalową materię. Bardziej pokombinowany utwór głównie pod katem gitarowego szycia, oto właśnie mi chodziło, Warlord U.K. zawsze kojarzył mi się z nieprzesadzonym ale jednak „kunsztem” gitary. Miły dla ucha skondensowany chaos, zajadłe wrzaski oldscholowy smród garażu. Z utworu na utwór robi się co raz ciekawiej, „Antisocial Disease”, wbrew pozorom bardzo pomysłowy krążek się zapowiada, czyli drugi aspekt, który charakteryzował debiut. Świetna perkusyjna kanonada Bena, gitary piłują z efektami i pogłosami, szybki cios. Narastająca dramaturgia. szkoda, że tak się kawałek nagle urywa.

Jedziemy dalej, jeszcze intensywniejszą jatką jest w „Descend in Violence”, nawiedzone klasyczne mordowanie, w średnio szybkim tempie.  Najdłuższa seria kopów po nerach i najbardziej treściwa na krążku. Czyste mistrzostwo z monumentalnym finałem. Dla przeciwwagi zapodano najkrótszy utwór o dosadnym tytule „Fucking System”, apokaliptyczna death thrashowa furia z przeszywającym upiornym riffowaniem, wysunięte gitary czarują ciekawymi rozwiązaniami, trochę za bardzo schowano perkusję, ale dzięki temu można rozkoszować się tą zatęchłą grą Danielli i Gaza.

Warlord U.K.: Evil Within (2010) - Recenzja„The Wait” nokautuje wspaniałym brzmieniem perkusji, dziwny rozjechany trochę utwór, zresztą to charakteryzuje większość kawałków na tej płycie. Jak na razie najbardziej melodyjny i najbardziej patetyczny, ciary wywołujący utwór. Najbardziej charakterystyczny i na długo zapadający w pamięć kawał śmierć metalowej maestrii w postaci gitarowego szczytowania, roziskrzone, przejmujące solo stanowi kropkę nad „i”. „Slow Motion Demise” to ociężały rwany oklep, trochę zbyt oszczędna gra na perkusji, która zostawia niespożytkowanej przestrzeni. Głęboka zapaść wybija z transu, po nim skuteczny nalot dywanowy wypełnia lukę, o której wspomniałem -takiego bestialstwa brakowało w pierwszej części utworu.

Pan wojowników podbija kolejne pozycje wroga w „Life” swe panowanie roztacza długi pasaż, nadająca delikatności piskliwa solóweczka, chodź już tak nie czaruje jak ta  z „The Wait” ale i tak jest pięknie. Długo rozkręca się kawał klasycznego, rozpędzonego death metalu, utwór jest przerwany efekciarskim monologiem budującym klimat – na następnym albumie pomysły te zostaną zręcznie wykorzystane.

Jednym z największych (nielicznych) wad jest czas trwania albumu, czuję lekki niedosyt. „Never Forgive-Never Forget”, to już niestety ostatni utwór na tej nietuzinkowej płycie,  klasyczna luta, ponura lepka wilgoć zapomnianych piwnic i kaźni. Wypluwane tytułowe słowa, gitarowa poezja, chwytliwa i potężna. Niestety dosyć przeciętny finał oczekiwałem jakiegoś fajerwerku ale i tak jest solidnie.

Jest to najsłabszy z dotychczasowych trzech albumów, zwłaszcza, że tym albumem zespół wrócił z długiego niebytu. Dobre rzemiosło, co nie oznacza, że pozbawione wartościowych momentów, tych momentów śmiało mogło być więcej. Na szczęście okazało się, że Evil Within to tylko sparing przed Wielką Wojną.  

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura