Look to the sky in anguish
Progress has achieved silence!
A human exhibit of execution
The slow demise of life
Maximum carnage
Point of no return
Maximum carnage
Too late to learn
Tools of destruction
Victims of change
A mutant nation is born
Now we stand alone
Forgotten planet
Disfigured world of disgrace
O Warlord U.K. mówi się czasem w kontekście brakującego ogniwa brytyjskiej sceny death metalowej, razem ma tworzyć z Bolt Thrower i Benediction Trójcę Death Metalu rodem z U.K. Nie wiem, czy nie na wyrost są te oceny i klasyfikacje, nawet nie chodzi o skąpość dyskografii tego zespołu - nie ona powinna być wyznacznikiem, ale czy fakt, że zespół debiutuje w 1996 roku nie powinien dawać do myślenia? Powiedzmy, że i to nie powinno mieć znaczenia, dlatego najlepiej będzie samemu posłuchać i ocenić Maximum Carnage i dać się złapać w szpony nieznanego, które sięgają po nas zza krat.
Warlord U.K. to zespół z tych, które dowodzą, że nie trzeba mieć dywizji żeby toczyć zwycięskie boje - to czteroosobowe komando skutecznie wypełniają dźwiękową przestrzeń niebanalnymi dźwiękami opartymi na sprawdzonej death thrashowej formule.
Już pierwsze gitarowe riffy tytułowego kawałka, pełne zacnego majestatu budują intrygujący nastrój, nagły zryw, melodyjne, death thrashowe bujające zamiatanie, czytelny wrzask na pograniczu growlu Marka Whitea, ś.p. perkusista Neil Farrington (2009), gra minimalistycznie ale dosadnie, wspaniałe piękne solo Michaela Gorsta, którego zdobna gra dominuje i jest największym atutem tego albumu.
Disintegration of the motherland
Disintegration of life
Man and beast in conflict
For the right to survive
Ten album jest spełnioną obietnicą dezintegracji, zagwarantowanej przez brytyjskich wojowników. Nie wiem dlaczego ale pomimo, że teksty na tym albumie są diablo naiwne i oklepane to jednak ten liryczny kicz wdzięcznie ma coś w sobie. „Disintegration”, tłusto solidnie, bas Marka White złowrogo mruczy, riffy o blisko wschodnim posmaku, ciepłe, miękkie brzmienie, epickich solówek ciąg dalszy, dynamiczna gra, delikatne zmiany tempa dużo się dzieje, bardzo treściwy kompozycje utkane z brutalnej siły i magicznych melodii.
Crawl like a parasite
And hide in the shadows of the night
All alone, nowhere to run
Gonna get some justice done
Zgodnie z tytułem „Nowhere to Run” osaczeni zostajemy przez posępny, ołowiany, przytłaczający ciężar i te niesamowicie uzależniające chwytliwe riffy. Długi instrumentalny fragment buduje napięcie w tym zagęszczonym zaropiałym wrzodzie.
Niemal z death'n'rollowym zacięciem zaczyna się „Change”, najbardziej thrashowa jazda do tej pory, rozedrgany bas, pauza i chwila wytchnienia zafundowana przez kojący klawiszowy pomruk. Klasyczne metalowe wymiatanie. Energią tryskająca, wręcz przebojowa praca gitar Micka i , przełamywana trującymi wyziewami grozy i minimalistycznymi psychodelicznymi efektami - bardzo ciekawy utwór klimatyczny i z pomysłem.
A machine structure
In human sculpture
A new beginning
Of a new utopia
Kolejnym utworem natchnięty bliskowschodnimi melodiami jest „Alien Dictator”, mięsiste zimne gitary, chropowaty brud kotłuje się i zbija w dudniącą lawinę, utwór jeszcze z czasów demówki o tym samym tytule. Psychodeliczne solo, lekkością kontrastujące z ciężarem całokształtu.
Okrągłe melodyjne intro „Vivisection” będące przedsionkiem piekielnych odmętów szaleństwa, prymitywny, szatkujący rytm, pojedyncze uderzenia perkusisty i kolejne nawiedzone popisy gitarzystów, z czasem w utworze mnożą się techniczne łamańce i rozbudowane solówki.
W „Theater of Destruction”, brudny ciężki riff podbity szczękiem gitary basowej, dziwne plemienne partie perkusisty, zajadły wokal, prosty kawał oldschoolowego spopielenia - gwoździem programu jest wspaniała przypominająca ścieżkę dźwiękową Diablo I (z tego samego roku gra) partię akustyczną.
Podstawowy rozkład jazdy albumu zamyka „Race War”, smutnym gitarowym wstępem, który budzi kolejnego death thrashowego potwora, ciekawy patent, kiedy wokalista zaczyna wypluwać słowa, reszta zespołu gra w rwanym rytmie. Godny finał udanej płyty.
W zależności od wydania porcją bonusów są szeroko lubiane covery Amebix i sztampowy „Raining Blood” Slayera. W tych trzech utworach gościnnie występuje niejaki Dave Ingram z Benediction.
Na wznowieniu zamiast cudzych kompozycji wrzucono pierwsze demo zespołu Warlord wzbogacone o niepublikowane utwory z tej samej sesji nagraniowej.
Ciekawy debiut, który co prawda nie eksploruje nieznanych dotąd death metalowych obszarów, nie przekracza od dawna ustalonych granic ekstremy, z nikim się zespół nie ścigał - jest to przykład czegoś więcej niż solidnie wykonanego rzemiosła, bowiem nie można odmówić tej płycie duszy. Czy ten przez lata jedyny album jest na miarę tego aby zespół tak gloryfikować? Jest to dla mnie zagwozdka, na pewno w porównaniu z The Dreams You Dreads brzmi ta płyta jak arcydzieło, tylko, że to żaden wyczyn, jedno jest pewne, warto się zapoznać z tym albumem, który myślę nie jednemu sprawi frajdę.
Inne tematy w dziale Kultura