Gdy po raz pierwszy zobaczyłem liczbę utworów, czas trwania albumu i trzy covery, spodziewałem się najgorszego. Po traumatycznych przeżyciach i wyrywania sobie z głowy włosów przy The Dreams You Dread nie łudziłem się, że zespół wyciągnął wnioski. Dlatego właśnie warto być pesymistą i mieć takie miłe niespodzianki. Okazało się, że trzyletnia przerwa zbawiennie wpłynęła na zespół, Benediction wyciągnął wnioski i nagrał krążek, który kontynuuje obraną drogę ale znacznie ją usprawniając - Główną różnicą pomiędzy Grind Bastard a wyżej wspomnianym albumem jest dusza, której ten drugi nie miał nawet krzty.
Godzinna dawka mieszanki death metalu, thrashu i groove metalu to dużo jak na jeden raz, ale warto zmęczyć ten album, przy najmniej się nie dłuży jak jego poprzednik. Poprawiło się brzmienie, wróciła masywność i siła rażenia brzmienia, z której zespół słynął.
Pierwsze lody zostały przełamane już w otwierającym „Deadfall”. Ingram popracował nad wokalem, który jest czytelny ale na szczęście nie anemiczny Główne skrzypce gra thrashowy kręgosłup, energetyczna, rytmiczna bestia o tłustym finale. Serce szybciej zabiło podczas odsłuchu „Agonised”, bardziej walcowaty utwór, w starym dobrym stylu, brutalne zagęszczenia, szybki death thrashowy wygar, pokombinowane ale opanowane solówki.
W „West of Hell” prowokuje do działania bezczelny riff, bujający solidny groove bardziej uwspółcześnione Benediction, ciekawa praca perkusisty, solidne przyspieszenie, potężna gra Huttona, gitary trochę wycofane ale wszystko ma ręce i nogi. Mamy zaledwie trzy utwory za sobą, ale mam nieodparte wrażenie, że będzie to miło urozmaicony i zróżnicowany album. Rozpoczęto thrashem, następnie był niemal klasyczny Benedicition i w końcu ówcześnie nowomodne groove metalowe bujanie - i we wszystkich tych materiach zespół odnajduje się doskonale i ma coś ciekawego do powiedzenia.
Skład zespołu przez ten czas zdążył okrzepnąć i dobrze zgrać, tyczy się to oczywiście sekcji rytmicznej, największy postęp poczynił perkusista Neil Hutton, który na poprzednim krążku dał trochę ciała, na Grind Bastard bryluje i zaskakuje energetyczną rozwałką. Najjaśniejszy punkt nieszczęsnego albumu z 1995 - basista Frank Healy nie spoczął na laurach i daje upust swoim umiejętnościom np. we wstępie do „Magnificat” po którym następuje hulaszczy łomot pełną gębą. Mocarny groove, świetne riffy, dewastujące zrywy podwójnej stopy nokautują na miejscu. Praca basisty niczym koncert zagrany na zebrach żeliwnego kaloryfera i ten zaskakujący chillout w postaci melodyjnej, rozanielonej partii solowej. Dawno tak pomysłowo Benediciton nie grał. Dla przeciwwagi szczypta starej dobrej szkoły łomotu, „Nervebomb” nieco wolniejszy, za to zyskujący na ciężarze, oldschoolowe thrasherskie skandowania w tle sprawiają, że się oczy zaczynają się pocić, złowrogie. Gitarzyści spisują się doskonale katując rwanym riffowaniem. Typowa dla Benediciton pauza i smolista podbite gitarą basową kulminacja.
Czas na pierwszy na płycie cudzes w postaci „Electric Eye” - ultra klasyk Judasza Księdza, zdarzało się że death metalowe bandy brały na warsztat Judasów ale wychodziło to najczęściej mało zgrabnie, tutaj jest całkiem nie źle, instrumentalna poezja, wokal trochę odstaje ale jest nie źle i na swój sposób epicko. Wspaniały hołd bogom gatunku. Bardzo dobre urozmaicenie albumu i nawet dobrze, że ten kawałek nie został wrzucony na sam koniec jako bonus.
Po krótkiej lekcji historii metalurgii rodem z Birmingham adepci śmierć metalu zaproponowali monstrum pt. „Grind Bastard” ponad siedmiominutowy kolos, ciężkie niczym wagon demonów, ostre rżniecie z piekła rodem, świetne perkusyjne mieszanie, lekko rozchybotane bujanie, kontrolowany chaos, było klasycznie to teraz czas na współczesne oblicze Brytyjczyków. Więcej tu przestrzeni dzięki czemu zrywy Huttona czy powolne riffowanie, nie jest wzajemnie zagłuszane. Trochę maniera wokalna Ingrama zaczyna nużyć, to zdecydowanie najsłabsze ogniowo na tym albumie, po mimo, że stara się (niestety za rzadko urozmaicać swoje wokalizy). Dołująca i przejmująca aura bije z tego kawałka, brutalny kawał drania.
Po takim arcydziele większość kawałków wypada blado, mogliby protekcjonalnie tytułowy utwór wrzucić na koniec. Niestety „Shadow World” to zaledwie interesująca mieszanka wybuchowa death, thrashu i groove metalu, jednocześnie miażdży, mieli i buja ale niestety nic po za tym.
Mieszane uczucia wzbudzać może „The Bodiless” klimatyczne intro, połamane rytmy… przypomina to bardziej dopracowaną mieliznę z The Dreams You Dreads. Natarczywie penetrujący mózgi ołowiany riff, od połowy wpadamy w chory trans sekcji rytmicznej i riffu, wspaniała atomowa precyzja masowego zniszczenia. Takiego poziomu brakowało na wspomnianym krążku. Nastrojowe outro z uroczym basowym riffem tylko to potwierdza.
Dekadencki oldschoolowy riff ,odraz odpalona ciężka artyleria perkusyjna i kolejny przykład jak powinno się grać groove metal. „Carcinoma Angel” to brutalny, szorstki i zabójczy numer o zróżnicowanym tempie. Na gorąco dobici zostaniemy szybkim „We the Freed”, i co? Jak chcą to potrafią, rozpędzony miazgator pierwsza klasa. Po takiej lucie trochę niezrozumiały jest dla mnie kolejny specyficzny cover, tym razem Twisted Sisters…
Na przekór krótki tytuł „I” jak na utwór, który ma ponad siedem minut. Ile I potrafi wyrazić emocji w przeciągnięciach Ingrama, wspaniałe pełne starej dobrej magii monumentalne zwolnienia, zwłaszcza ten skażony smutkiem pasaż w połowie utworu. Finałowa solówka spokojna ale jakże magnetyzująca swymi dźwiękami.
Długi jest ten album, momentami przewrotny ale zdecydowanie sprawiający nieporównanie lepsze wrażenie niż The Dreams You Dreads. Wszak rekompensata po trzyletnim oczekiwaniu na rehabilitację za kaszanę wymagała zadośćuczynienia i ja nieskromnie przeprosiny przyjmuję (żart). Szkoda tylko, że taką pokraczną okładkę zespół zapodał na tak udaną płytę, pod koniec lat 90 nastąpiło zachłyśnięcie się grafiką komputerową na rzecz okładek z duszą. Nie wiem też po co zmieniano logo w zasadzie pozbyto się na rzecz standardowej czcionki. Powiedzmy, że to detale, liczy się muzyka a jest ona rzeczywiście satysfakcjonująca.
Inne tematy w dziale Kultura