Clarissa I love you
You stole my heart
I only live for you
Clarissa I love you
Shelter from the pain
I would die for you
Szybkie tempo trzaskania płyt za płytą ewidentnie zaszkodziło Cerebral Fix. Tytuł Death Erotica okazał się zwodniczy, zarówno śmierci jak i erotyki jest tu jak na lekarstwo (ta ostatnia ewentualnie została zobrazowana na alternatywnej okładce, która jest dużo lepsza od oryginału. Niestety odbycia trasy z Obituary nie okazało się w żadnej mierze inspirujące. Album po prostu nuży, za dużo walcowania za mało swawoli, którą jeszcze można było uświadczyć na Bastards. Może to kwestia nazwy zespołu, zaczerpnięta z tekstu Bauhaus uaktywniła zasoby źle spożytego mroku, który wypada w przeważającej mierze żałośnie.
Główną bolączką tej płyty jest jej czas trwania - niecała godzina to stanowczo za długo zwłaszcza, że ten album dłuży się niemiłosiernie już po drugim kawałku. Przez 3/4 albumu skazani zostajemy na obcowanie z monotonną płaczliwą breją, kumulacja pięciominutowego męczenia materiału z wyczuwalną impotencją twórczą po prostu odstręcza - tak można określić większość kawałków na tej smutnej płycie. Tower of Spite i Bastards charakteryzował dynamizm i pomysłowe czerpanie z różnych szufladek, Death Erotica to wykastrowana imitacja Cerebral Fix. Nie mam nic do powolnego posępnego grania ale poszczególne kawałki zlewają się w betonowy kloc. Gdyby ten nudny niczym Wielka Płyta album był jeszcze krótszy i pokombinowano by z rozmieszczeniem utworów to jeszcze jako tako by się tego słuchało. Tak naprawdę dopiero na koniec coś zaczyna się dziać ale to nawet nie jest cień wcześniejszych dokonań. Jednak dwie jaskółki w postaci „Splintered Wings” i „Creator of Outcasts” wiosny nie czynią. Są to dwa bardziej żywiołowe kawałki, można powiedzieć, że nawet chciało się chłopakom coś pograć sensownego. W obu kawałkach coś się dzieje, ten pierwszy „zaskakuje” tempem, tam gdzie trzeba miło buja. Przy tym utwór ma znamiona specyficznej przebojowości jaka cechowała poprzednia krążki.
Jedyne co zapamięta się po przesłuchaniu tej płyty oprócz płaczliwej atmosfery to może kolejne pijackie covery i śmiech przez łzy z parodii Red Hotów i ogólnie popularnego wówczas funk metalu – „Too Drunk to Funk” – jakoś tak się składa, że Sacred Reich zrobił to mniej więcej w tym samym czasie 1000 razy lepiej. „Living After Midnight”, w imprezowym wykonaniu, poprawnie, rock’n’rollowo ale jednak dużo brakuje do oryginału. Nie ma się jednak co czepiać, bo mogło być dużo gorzej, ot hołd złożony bogom gatunku.
Wielkie rozczarowanie, ewidentnie płyta nagrana na siłę, nic dziwnego, że się zespół rozpadł w 1993 roku. Tak jak wspomniałem na wstępie ten album Cię nie zabije ani nie przeleci. Nie mniej warto zaopatrzyć się w reedycję na której znaleźć można premierowe utwory z 2006 roku kiedy to były próby reaktywacji - z czasem jak wiadomo próby te spełzły na niczym. Wracając do tych kilku nowych kawałków to jest to solidne death thrashowe łupanie jakie temu zespołowi niegdyś wychodziło najlepiej, mowa tu o „Black Blood”- brutalny, ohydny kawałek na dodatek śmierdzący obszczanym panczurem. „To Breathe” będący półminutowym ciosem, taki trochę jakby na siłę wrzucony. Dużo lepsze wrażenie sprawia „Fear Factor Red” średnie tempo, interesujący pod katem gitarowego szycia. Odpowiedni nerw, niezłe poniewiera na sam koniec i co najlepsze ten kawałek bije na głowę większość utworów z Death Erotici i to jednym smarknięciem. Z lewej dziurki ale to akurat nie wielki wyczyn.
Inne tematy w dziale Kultura