Znienawidzone dzieło przez samego twórcę, okrzyknięty najbardziej eksperymentalnym albumem w dyskografii Godflesh. Wydany w 1999 roku Us and Them jest ostatnim albumem wydanym w XX wieku i stanowi podsumowanie działalności tego nietuzinkowego zespołu. Duży wpływ miał na to fakt, że materiał, który się nań składa pochodzi z przełomu 1997-1999 a nawet 1995 roku. Przez co eklektyzmem przebija nawet ten jaki dane było usłyszeć na Selfless, na pierwszy rzut ucha zawartość płyty brzmi jak remix album... remix albumu na drugi zresztą też, bowiem brzmi to jeszcze bardziej intrygująco niż Love and Hate in Dub – (remix album Songs of Love and Hate) ,w moim odczuciu średniawej płyty, dlatego kompletnie nie rozumiem dlaczego zespół traktuje tę płytę gorzej niż zgniłe jajo. Nawet okładka stylem nawiązująca do pierwszych wydawnictw świadczy o tym, że dawno ten zespół nie był w tak dobrej, twórczej formie. Jest to nareszcie oryginalna płyta na miarę tego zespołu.
Już pierwsze dźwięki „I, Me, Mine” świadczą że będzie to trudna i ekstremalna płyta pełna brudu i bolesnych dźwięków. Ciężki drum’n’bass, przetworzony głos Justina, przemysłowa brutalność i nieśmiertelne nawiedzone partie gitary. Sekcję rytmiczna to ponownie G.C Green i powracający do składu automat perkusyjny, generujący chore, połamane rytmy - jest moc!
Tytułowy utwór wyłania się chrobotaniem, zapętlony riff, powrót mrocznej elektroniki jakiej nie było od czasów Slavestate. Kapitalny marszowy zgiełk – bez dwóch zdań jest to materiał na miarę dokonań zespołu z wczesnych lat 90. Wojenne maszyny kroczące, wszechogarniający chaos, nawiedzony minimalistyczny noise, chore wokalizy gdzieś na pograniczu zawodzenia i rapowania. Można by rzec, że klasyczny Godflesh w pigułce – taki jaki lubię najbardziej. Dużo w nim skrajnych emocji: bólu, nienawiści, dekadencji – po dwóch raczej luźnych płytach nastąpił powrót do radykalnego grania. Mocny instrumentalny pasaż - hipnotyzujące cholernie zimne, syntetyczne i metaliczne dźwięki, które przepełniają większość zawartości Us and Them
Pulsujący „Endgames” stanowi kontynuację porytych klimatów ale pod znacznie innym kątem, transowe szorstkie a jednak lejące się brzmienie, tym razem wokalizy J.K. Broadricka to mieszanka charkotu i szeptu, dużym zaskoczeniem jest jego partia gitara jakby wyrwana z dyskotekowego przeboju lat 70. Momentami wpadamy w tripowo noisową kąpiel, groteska miesza się z zatrważającym mrokiem. „Witchunt” to wzorcowy industrial metalowy walec. Buczący przemysłowy wstęp po którym wyłania się zwichrowana gitara z prostym do bólu riffem – szczyt minimalizmu, w którym Godflesh jest mistrzem. Potężny ryk Justina Broadkricka, który ciężko znęca się nad swą gitarą która wydaje z siebie nieartykułowane dźwięki, wszystko to wymyślnie zmiksowane – jak już wspomniałem ten album to wspaniałe podsumowanie eksperymentów lat 90 z muzyką rockową, metalową i mroczoną stroną elektroniki.
To nawet nie jest połowa płyty a niewyrobiony słuchacz może być przeciążony tymi intensywnymi dźwiękami zwłaszcza, że „Whose Truth is Your Truth”, który jest noiseowym rapem o industrialnym posmaku, skąpanym w solidnym groovie. Ów rytm przypominać może Almost Heaven”, do tego mamy nawiedzone deklamacje i w ogólnym rozrachunku jest to jedna z najbardziej popieprzonych rzeczy jakie ten zespół stworzył. Odwołuje powyższe słowa odnoście poprzedniego kawałka- stopień poronienia nie ma startu względem tego co usłyszymy pod tytułem „Defiled”, który jest zhańbiony przetworzonym wokalem, dysonansami gitary i industrialnym srogim hałasem – Maszyna wyposzczona przez tyle lat posłusznie, z nawiązką spełnia swą powinność – końcówka jest wprost zabójcza. Godflesh zlitował się w „Bittersweet” bardziej tradycyjne riffowanie klasyczny heavy/doom metal coś jakby zmiksowany Songs of Love and Hate z Godflesh i Slavestate ale ma to wszystko ręce i nogi, riff infekuje szybciej niż odra i świńska grypa.
Riff w „Nail” to mistrzostwo świata – wkomponowano go z totalnym dźwiękowym obłędem. Ten album to dekonstrukcja rock/metalowej płyty, którą przetłumaczono na język maszyn – nie pierwsza taka próba ale ta jest chyba najbliższa ideałowi w tej dyscyplinie. Każdy dźwięk to wbity zardzewiały gwóźdź i to znacznie dłuższy niż 9 calowy. Murzyńskie klimaty wracają w „Descent” ale tylko pozory J.K. tym razem proponuje swą „uduchowioną” manierę wokalną. Klasycznie godfleshowskie gitary, tynk i gruz sypie się w połowie za sprawą druzgocącego beatu, które docelowo ma spowodować tytułowe zejście.
G.C. Green postanowił wyżyć się w „Control Freak”, basowy brzdęki i dziwne pojękiwania, informacyjna burza, kolarze dźwięków nagłe przejście w ultra brudne drum’n’bassowe zabijanie – taki Slipknot mógłby się dużo z tej płyty nauczyć jak się gra bezkompromisową „nowocześnie” metalową muzykę. Krwawy riff jaki poleciał w drugiej minucie nie bierze jeńców. Partie basu Greena to prawdopodobnie jego twórcze apogeum , melodyjna gitara końcówka również należy do jednych z piękniejszych w dziejach tego zespołu – chwila ukojenia dla poszarpanych uszu i nerwów. Zespół na koniec spuścił z tonu „The Internal” jest łagodniejszy niż 99% dźwięków na jakie przed chwilą usłyszeliśmy. Powolny, melancholijny - brzmi jak nagroda za wytrwałość, za to, że przeżyliśmy odsłuch, a może to nagroda dla sąsiadów że to już prawie koniec? Garażowy, zadymiony, brudny, szczery a przy tym jakże atmosferyczny. Automat wybija mechaniczny rytm, słowem przemysłowa ballada… to nieziemskie wyciszenie, co oni ćpali?!
Na samiuśki koniec wrzucono kawałek z 1995 roku „Live to Lose” i rzeczywiście brzmi jak coś co powstało pomiędzy Selfless a Songs of Love and Hate. Stylistycznie jest to bliższe rocka, brzmi to jak zawodzenie młodego zespołu, który debiutuje w podmiejskiej melinie. Jeszcze bardziej pościelowy i melodyjny kawałek, zwłaszcza druga połowa świadczy, że i takie oblicze ten zespół posiada – zdecydowanie jest to zespół o tysiącach twarzy.
Po przesłuchaniu tego albumu zostanie tylko osmolony, dymiący, wypalony kielich czaszki – aż trudno uwierzyć, że zespół tak nie lubi tego krążka i tłumaczy się jakby to był totalny grzech. Jest zupełnie wręcz przeciwnie, jest to ambitna, oryginalna płyta. Znacznie bardziej absorbująca niż poprzednie ale to akurat uważam za największa zaletę biorąc pod uwagę rodowód Panów z Birmingham. Strach pomyśleć jak wgniatać w ziemię musi remix album, który powstał ,ale nie został do dnia dzisiejszego opublikowany. Kto wie może kiedyś się odważą ujawnić ten materiał?
Przyznano certyfikat Guantanamo i wyróżnienie koneserów ze Starych Kiejkut.
Inne tematy w dziale Kultura