Powszechne zabiegi komercyjne wśród wykonawców muzyki elektronicznej lub na jej pograniczu. Dla niewtajemniczonych dub to rodzaj ingerencji w oryginalnym utworze np uwypuklanie danej ścieżki instrumentalnej (najczęściej sekcja rytmiczna) kosztem innych. Określenie to wywodzi się z muzyki reggae i stanowi jego podgatunek. Jak widać te techniki śmiało przerzucono na grunt muzyki szeroko rozumianej jako rockowa. Aby za bardzo nie brnąć w dygresję wróćmy do Godflesha. W historii tego zespołu nie są to pierwsze remixy, już na początku lat 90 zespół śmiało eksperymentował z elektroniką czego owocem był Slavestate, EP Cold Worldczy b-side na singlach Crush My Soul i Xnoybis. Po okresie eksperymentów zespół zapragnął powrócić do korzeni co się skończyło eklektycznym dziwadłem Selflessi stricte" metalowy Songs of Love and Hate. Dawno nie miałem tak ambiwalentnego stosunku do jak do SoLaH, albumowi niby nic nie brakuje a jednak po wielokrotnym zmaganiu się z nim czułem niedosyt i zastanawiałem się nad przyczyną. Rozwiązanie znalazło się samo w postaci wydanej rok później remix albumu Love and Hate in Dub. Po przesłuchaniu remix albumu wszystkie wątpliwości i rozterki względem Songs Of Love and Hate prysły niczym zły sen - remix album brzmi w dużej mierze tak jak powinien brzmieć pierwowzór, po odsłuchu remixów oryginały brzmią jakby były po prostu niedorobione. Może, to dziwić zwłaszcza, że bliższa mi muzyka rockowa/metalowa niż elektronika to zdecydowanie cenię bardziej remixy. Tym samym Love and Hate in Dub wpisuje się na poczet wyśmienitych remix albumów, które nie są na chama wciskanym suplementem jak to często się zdarza a pełnowartościowym albumem, który można postawić obok Further Down the SpiralNIN albo Sympathy for the Devil Laibach.
Siłą Love and Hate in Dub jest jego różnorodność i fakt w jakim roku się ukazał. W 1997 roku na tapecie był drum'n'bass, który obok wspomnianego dubu w dużej mierze napędzają ów krążek. Oprócz tego nie mogło zabraknąć post- przemysłowego hałasu, rapu, ambientu... Zmiksowane partie Braina Mantie'go (Godflesh zdecydował się aby na SoLaH zagrał żywy perkusista) brzmią nareszcie tak jak powinny brzmieć, brakowało nieludzkiej rytmiki, loopów i elektronicznych przeszkadzajek. Obok buzujących energią, mocno zbasowanych „Circle of Shit (Dub to the Point)”, „Wake (Break Mix)” - które nabrały nareszcie wyraźny industrialny posmak. Mamy też chwilę zwichrowanego, narkotycznego zapomnienia w „Almost Heaven (Closer Mix)” i „Gift Form Heaven (Breakbeat)”, gdzie tylko co jakiś czas wykrzyczane empty wyrywa nas z uśpienia.
Bardzo dużo zyskał „Frail”, który w wersji „(Now Broken)” staje się rytmicznie pracującą, potężna maszyną. Nawiedzony jęk gitary przypomina o czasach świetności Godflesh. Słuchając tego utworu człowiek sam się rwie żeby wpaść w ten plemienny rytm - kojarzy mi się to z dyskoteką w Zionie przed epicką bitwą z maszynami w Matrix Reaktywacja.
Nieprzypadkowo pewnie punktem kulminacyjnym jest „Almost Heaven (Helldub)” to znacznie twardszy orzech do zgryzienia ,jeden z najbardziej trudnych i chorych miksów na tej płycie. Chaos, metalowy szczęk, postindustrialny noise. Z czasem łaskawie lekko oczyszczona zostaje atmosfera ale i tak to niebo zostało zamienione w przemysłowe piekło, w wojenną pożogę która nie oszczędza nikogo ani niczego. Totalne rozmontowanie pierwowzoru i poskładanie w przerażającego dźwiękowego potwora.
Uff królestwo spokoju przybyło z odsieczą, aby ulżyć naszym sponiewieranym uszom. „Kingdom Come (Version)” to kompletne przeciwieństwo tego co przed chwilą się nad nami pastwiło. Kojący szept Justina, przytłumione tło które miejscami nieśmiało przybiera na sile. Druga połowa totalnie poryta przez budzące trwogę odgłosy i maniakalny głos J.K. Broadricka.
Ten remix album jest tak równy i spójny w braku spójności, że słuchając go traktuje go jako kolejny album długogrający, który w prywantnym rankingu deklasuje Selflessi Songs of Love and Hate. Słabszym momentem jest przymulony „Domain”, który brzmi jak odrzut z SoLaHalbo nawet Selfless, ot przegadany, melancholijny utwór, który wprowadza trochę normalności na tej pokręconej płycie. Mimo wszystko miło, że takowy niepublikowany utwór nie został zmarnowany.
Nie spodziewałem się takiego genialnego finału, który powinien mieć miejsce na pozycji z 1996 roku, Tego najbardziej właśnie mi brakowało, dzieła na miarę „Go Spread Your Wings” - mowa o „Gift From Heaven (Heveanly)” dziesięciominutowej wspaniałości - ambientowy geniusz, nieziemski bas, od którego pół osiedla drży w posadach. Do tego dochodzi przerażające skrzypienie nienaoliwionych drzwi, które budują namacalną atmosferę grozy. Stary sprawdzony patent, który w tym wypadku okazał się diabelsko skuteczny. Zdecydowanie więcej na tym albumie nienawiści niż miłości przez co jedyne co mi się na suwa na koniec to przejaw współczucia - biedni sąsiedzi.
Inne tematy w dziale Kultura