Ignatius Ignatius
358
BLOG

Godflesh: Songs of Love and Hate (1996) - Recenzja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

I am nothing, I am love
I am hate, hate my love, love my hate
I am empty, but i'm hopeful
I can see, and i'm fearful
I am nothing, feel like everything
I am scared
empty, empty, empty, empty

Godflesh: Songs of Love and Hate (1996) - RecenzjaW połowie lat 90 Godflesh nie przestaje zaskakiwać - Co jeszcze można poczynić w obrębie stylistyk w jakich się porusza? Były zimne, surowe i niezwykle ciężkie początki, romanse z „taneczną" elektroniką i wymieszanie wyżej wymienionych składników. Nagle zespołowi zachciało się wrócić do korzeni, a przy tym nadal się rozwijać i czerpać z jeszcze więcej muzycznych możliwości, co skończyło się eklektycznym Selfless. W każdym z tych muzycznych etapów rozwoju przewijały się wpływy rapu i ostatecznie one, wraz z rock'n'rollem największe odcisnęło piętno na recenzowanej pozycji z 1996 roku. Dużym szokiem okazało się zaangażowanie na potrzeby albumu ż y w e g o  perkusisty - nie żeby zespół słynął z nerkrofilli - dla niewtajemniczonych, rolę perkusisty spełniał Machine - automat perkusyjny, który traktowany był jak prawowity członek zespołu. Taka symboliczna zdrada? Świetnie się to wpisało w nieprzewidywalność tego zespołu. Tym wybrańcem okazał się Brain Mantia - znany głównie z Buckethead.

To posunięcie okazało się mieć ogromny wpływ na to dzieło, co prawda partie bywają mechaniczne, nie odbiegając od tego co jest słyszalne na innych krążkach, ale jednak ewidentnie słychać, że jest to człowiek w dodatku z krwi i kości. Doszukuję się w tym kolejnego sensu, może to manifest obrazujący sprowadzenie człowieka do roli maszyny? Twórczość Godflesh ma to do siebie, że daje do myślenia i aż prosi się o doszukiwanie się różnych kontekstów. Ponoć po prostu zamysłem było nagranie typowo heavy metalowego albumu.

Jest jednak szkopuł, zespół w tym okresie przeżywał  według mnie twórczą tendencję spadkową bowiem zarówno Selfless jak i Songs of Love and Hate są płytami nierównymi z naciskiem na SOFAH. Absolutnie nie można mówić w ich przypadku o nierdzewnych monolitach do których przez lata zespół nas przyzwyczaił.

Album został podzielony na dwie części A Life of Love and Hate ... i Da Original Motherfuckers i muszę powiedzieć, że z małymi wyjątkami - druga połowa zjada pierwszą. W zasadzie początkowo sądziłem, że tej płycie nic nie brakuje, kolejne achy i ochy, jaka ta płyta nie jest śliczna - z czasem, jednak uświadomiłem sobie, że coś tu nie gra, tak jakby ktoś chciał mnie zrobić w konia, ale po kolei.

Gdyby sobie odpalać te kawałki pojedynczo albo zrobić przekrojową składankę to te kawałki stanowią doskonałe urozmaicenie, ba można się pokusić o stwierdzenie, że kawałki te błyszczałyby na tle pozostałych - ale to pozory, za tym wypasionym brzmieniem kryją się rozpuszczone landrynki, które posklejały się i oblazły w brud, smród, kiłę, mogiłę i kilogram włosów - nie wnikajmy jakich. To poważne oskarżenia ale uważam, że Godflesh stać było na znacznie więcej. Ten album jest za zwykły", z drugiej strony przyznaję trzeba się w niego wgryźć i żeby wychwycić sedno sprawy, dużo świetnych patentów zostało zakamuflowanych co ostatecznie doceniam.    

Otwieracz w postaci „Wake” to kolejny w kolekcji killer morderca. Industrialny ciężar, a przy tym tłuste, gęste riffowanie i gniewne rapowanie J.K. Broadricka. Wrócił produkcyjny brud, brzmienie momentami garażowe. Perkusista wczuwa się w rolę maszyny i świetnie mu to wychodzi, w zasadzie kawałek brzmi jakby został nagrany w 1989 roku z tą różnicą, że brzmi to bardziej ciepło - ta nadwyżka temperatury, chyba to mi się kłóci z tym zespołem. Lepsze wrażenie sprawia „Sterile Prophet”,  z cudnym basem, zadziornym riffem i męczonym do nie przytomności werblem o dziwnym pogłosie. Transowy duszny kawałek, wokal czysty, sporadyczny na tle przemysłowego hałasu. Sekcja rytmiczna jest zabójcza, jest ostro, godfleshowo a przy tym niezwykle bujająco, żeby nie powiedzieć - skocznie. Ewidentnie muzycy nasiąkli jak gąbka groove metalem. Atmosferyczne odgłosy i słodki noise na sam koniec sprawiają że jestem na tak.

Niesmak budzi „Circle of Shit” i to nawet nie przez tytuł - chodź coś chyba jest na rzeczy... tu już raperskie, mroczne niczym skóra gibających się protoplastów wpływy górują. Na tle postindustrialowego  hałasu, znów się nam Justin wkurwił rycząc niemiłosiernie - ma coś w głosie ten człowiek, niby nic nadzwyczajnego, nic wybitnego a jednak bije z niego charyzma. Wszystko może i byłoby fajnie ale zlewa się ten kawałek z dwoma poprzednimi, możliwe też, że za dużo rapu i tego bujającego rytmu. Trudno coś więcej napisać o „Hunter”, niby ma coś w sobie dziwny, ciężki riff, muzyka płynie zbyt swobodnie, ociera się chwilami o psychodeliczne jazdy ale ogólnie mamy do czynienia z zbyt leniwym mieleniem - takie niedzielne mielenie mięsa na mielone.

 Pierwszą część albumu zamyka małe cacuszko - w cale nie małe bo najdłuższe na płycie, chodź daleko „Gift From Heaven” do ponad dwudziestominutowych wykwitów jakie nie raz ten zespół poczynił. Jest to też zapewne ulubiony utwór wszystkich Andrzejów... - Już samo intro  jest miłym urozmaiceniem, tajemnicze, dźwięki powoli się machina rozkręca, J.K. Broadrick od niechcenia deklamuje, znów raperskie wpływy dają o sobie znać. Mimo wszystko to chyba najbardziej stricte godfleshowski kawałek, brzmi jak utuczona wersja któregoś kawałka z Streetcleaner.Atmosfera niezobowiązującego jammowania  ale gruz w gitarze i potężne partie basu mają destrukcyjną moc. W kulminacyjnym momencie Justin drze się Empty a brzmi jak Andrzej! - wiele Andrzejów i nie Andrzejów do dziś się głowi jak on to zrobił?

Drugą połowę otwiera telewizyjnym szumem „Amoral”, jeszcze bardziej tłusty riff, i kapitalne nawiedzone gitary, oparte na sztandarowych dla Godflesh dysonansach. W końcu jakiś przypływ energii,  żywiołowy intensywny nieco chaotyczny sprawia to wszystko, że jest na czym ucho zawiesić i zdecydowanie jest to jeden z najlepszych kawałków na płycie.

Ponuro i bardziej chilloutowo gotują w „Angel Domain”, ale to tylko pozory szybko przechodzimy do średnio szybkiego grania, gniewny wokal i... dosyć zwyczajna rockowa konstrukcja utworu, brzmi to trochę ubogo, by nie powiedzieć biednie... mimo, że szlachetnie. Nawet proste, minimalistyczne kawałki trzeba potrafić zagrać z polotem - kto jak kto ale ten zespół przecież wie o tym najlepiej.

Godflesh zrehabilitował się w „Kingdom Come” mocarny wstęp, w oddali perkusja płasko uderza, dla kontrastu uwypuklona ultra ciężka, rwana gitara, do tego dochodzą sample i szepty wokalisty – to co G.C. Green robi z swoim basem przechodzi ludzkie pojęcie. Transowy niepokojący utwór, na plus zdecydowanie zasługuje zabawa kanałami. Trip hop metalowy - taka szufladka mi przychodzi do głowy – niesamowite brzmienie, zwłaszcza pojedyncze uderzenia perkusji i modulowany szept, który brzmi co raz niżej - jak chcą to potrafią.

Druga połowa albumu kasuje pierwszą, jako całokształt z monotonnej płyty robi się co raz ciekawszy kolarz. Przypomina to koncepcję jaką zespół poczynił na Selfless - znów bierzemy udział w jakimś porytym muzycznym eksperymencie. Jak inaczej nazwać zestawienie tak kompletnie różnych jakości jakie prezentują w „Time, Death and Wastefulness” i „Frail”? Ten pierwszy przytłacza doomowym, klejącym brzmieniem, J.K. Broadrick nareszcie zaskakuje swoimi wokalizami - psychopatycznym, stylizowanym na niewinny, dziecięcy głosik. Gitara jego drąży skały, utwór sączy się niczym jad z rany, co jakiś czas kompozycję szarpią konwulsje. Po takiej jej jeździe, gdy oczekujemy na więcej... następuje „Frail”, który wrzuca nas w bardziej standardowe rockowe rejony, nagle psychopata ukrywa się pod normalną twarzą i śpiewa czystym, przebojowym, rozmarzonym głosem. Jest miło, ciepło i przytulnie... oczywiście szyte miarą chłopaków z przemysłowego Birmingham.

Na sam koniec, potraktowany jako bonus wieńczy album „Almost Heaven” - bujający bas, spokojne, deklamacje wyciszonego Justina, przećpany kawałek jak diabli - i właśnie naszła mnie refleksja, że mało tu metalu, industrialu zresztą też, znów nasuwają się za to skojarzenia z rapem - nie twierdzę, że to źle, po prostu lepsze rzeczy ten zespół nagrał. Całość ratuje z opresji narastająca w połowie dramaturgia budowana przez rozmytą gitarą - co ciekawe jest to jeden z mroczniejszych momentów płyty.

Duży niedosyt, jakaś taka nijaka ta płyta, świetnie wyprodukowana, pełna pomysłów ale jakby uszło powietrze z zespołu. Nawet okładka wydaje się oklepana chodź mnogość skojarzeń patrząc na nią powala. Lirycznie również wyjałowiony jest ten album nic tu nie rzuca na kolana. 

Mało tu miłości (nawet jej fizycznego aspektu) i o dziwo nienawiści a za dużo piosenki. Żeby była jasność - narzekam na tę płytę w kontekście innych pozycji w dyskografii tego zespołu bo dla wielu bawiących się w podobne klocki, poziom jest nieosiągalny.

 

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura